Pierwszy dzień w pracy

Dzisiaj był mój pierwszy dzień w pracy. Z opowieści Toniego i Raya wynikało, że będzie to niezła “jazda”. A jak było naprawdę? przeczytajcie sami…

Środek nocy
Coś mnie tknęło, że powinienem był wstać. Za oknem usłyszałem stukanie – O, rany, to już 5:30 się zbliża. Przegapiłem modły o 4:30.
To bardzo dobrze, znaczy przyzwyczaiłem się już do nowego miejsca.
To źle, bo chyba trzeba będzie wstawać przed 5:00.

Wstaję, chodzę jak cień po domu. Nie wiem gdzie jestem, ale za oknem słychać już regularną pracę młotów pneumatycznych. Roboczy dzień już się zaczął.

Jak to dobrze, że śniadanie przygotowałem sobie wczoraj wieczorem; rzeczy też uprasowane. Kuchnia niestety wciąż w rozsypce, ale może uda mi się dzisiaj coś z nią zrobić. Włączyłem internet. Żadnych wieści od Was, ale trudno się dziwić. Środek nocy w Polsce, a w Australii niedzielna sielanka.

6:55
Zamykam drzwi i zbiegam schodami na dół. Taka mała poranna rozgrzewka. Być może Omar już na mnie czeka. Rozglądam się. Nie ma nikogo. Obserwuję robotników. Krzątają się bez celu, ale jednak coś się dzieje na budowie. Spoglądam na blok obok. Chłopaki rozbierają konstrukcję. Rozkręcają ją od góry. Zaciski do wiadra, decha na bok, metalowa rurka grawitacyjnie styka się z ziemią. Żadnej informacji, że coś wisi w powietrzu, bo o tym, że lata dowiadujemy się po odgłosie. Jeśli nic nie słychać, to znaczy, że jesteśmy już tylko wspomnieniem.

7:10
Zjawia się Mr Omar Z. Zajeżdża swoim Dodgem, uchyla okno, i pyta się kim jestem. Myślałem, że wiedzą o mnie wszystko, a jednak …

Czekamy na Simona. Nowy instruktor (przyleciał wczoraj) chyba “zakimał”. Omarowi chyba jednak się spieszy, bo mnie zostawia w aucie, a sam biegnie na górę.

W końcu jedziemy – jak bracia, wszyscy łysi, wszyscy z wyboru 😉

Omar coś mówi o Katarze, ale ja nie słucham… Wiem to już od chłopaków. Wczoraj tak wiele mi opowiadali o Doha. Do zatoki jeszcze kojarzyłem drogę. Potem już nie wiem, którędy byłem wieziony.

Będzie ciężko, bardzo ciężko na drodze. Miejscowych kierowców spokojnie można nazwać “Jeźdźcami bez głowy”. Żadnych reguł, żadnych zasad, żadnych migaczy – a może tylko jedna zasada – kto większy ten pierwszy. Wjazd na rondo jest ciężki, o zjeździe mogę zapomnieć. Trzy pasy, a oni potrafią z zewnętrznego bez migacza zjechać z ronda. Potrzebna mi będzie trzecia para oczu lub zamknięcie powiek, dwie zdrowaśki i liczenie na łut szczęścia, że może tym razem nikt mnie nie trafi. Bez Hammera (bardzo popularna marka tutaj 😉 nie dam rady tak jeździć jak oni.

Może nie słuchałem Omara, ale kilka ciekawych rzeczy wpadło mi do ucha.

1. Wszystko tutaj musi nabrać mocy urzędowej. Wszystko ma swoją określoną kolejność i żadna modyfikacja planu nie wchodzi w rachubę inaczej system się wali. Zanosi się więc na cztery do sześciu tygodni wolnych od pracy, bo tyle może mi zająć załatwienie wszelkich spraw z przyznaniem stałego pobytu, prawa jazdy, badaniami lekarskimi, kontem w banku, etc. Ale może przez ten czas nadrobię braki w fachowym słownictwie, tzn. bierna znajomość jest, ale muszę popracować nad jej płynną (mówioną) wersją 😉

2. Goście – mogę zaprosić każdego do siebie. Ci z Was, którzy mają paszport australijski kupują sobie bilet, a wizę turystyczną dostaną na lotnisku w Doha. Z paszportem polskim będzie trochę inaczej, ale spróbuję się dowiedzieć, co i jak.

3. Pod żadnym pozorem nie mam prawa przeklinać na głos. Rzucanie w powietrze popularnymi zwrotami zaczynającymi się na literę F, może skończyć się w najlepszym wypadku natychmiastowym wyrzuceniem z kraju. To samo dotyczy się niewerbalnej ekspresji moich uczuć, czyli o paluszkach, śliweczkach i lodach można zapomnieć 🙁 Ma to swój plus – od dziś będę świętym człowiekiem. :p

Dwa słowa o Omarze. Pan świata, luzak w stylu amerykańskim, ale wydaje się być w porządku.

7:45
Jesteśmy w miejscu zwanym RAA. W sekretariacie czekamy na gościa z Qatar Petroleum. Po 10 minutach zjawia się Youssuf – główny kierownik tego edukacyjnego bajzlu (przynajmniej tak wywnioskowałem z wizytówki jaką mi wręczył 😉 ). Wg Omara, Kierownik miał mi pokazać campus (kompleks szkoleniowy), ale robotę zepchnął na Philipa. Philip po pięciu metrach oddał mnie Henriemu, Henry wypchnął mnie do Allego. Ali jako starszy wykładowca w końcu mi coś opowiedział, ale niewiele zrozumiałem, bo tak silny hinduski miał akcent. Potem zniknął na 15 minut. Widać szukał kolejnego jelenia, ale nikt głupi się nie trafiał. Jeżeli to nie jest “spychologia stosowana” w najczystszej postaci, to ja nie potrafię na to znaleźć lepszego słowa.

W końcu przyszedł po mnie niejaki Mohammed S. Pan Mohamed kazał mi usiąść u siebie w biurze. Podkreślam słowo – KAZAŁ – w jego tonie nie było odrobiny prośby. Najpierw zaczął szukać czegoś  na biurku. Potem po kieszeniach. Chyba klucze mu się zapodziały. Gdy w końcu je znalazł, to zaczął szukać czegoś w swoim biurku – kolejne klucze, to rzecz oczywista, a gdy je wygrzebał ze swojego śmietnika (czyt. twórczego bałaganu) w szufladzie, to wstał i wyszedł z pokoju nic nie mówiąc, gdzie idzie i za ile wróci. Widać nie godnym byłem tej informacji. Pojawił się po 10 minutach i zabrał mnie na wycieczkę krajoznawczą.

8:15
Dziadek pokazał mi trzy warsztaty szkoleniowe, dwie sale wykładowe. Warsztaty bardzo ładnie wyposażone, szkoda tylko, że ręka ludzka dawno ich nie dotykała. Może sprzęt nie wyglądał na ostatni krzyk mody, ale zawsze lepsze to niż 50-letni sprzęt na IChiPie za moich czasów (podobno już macie nowe instalacje ;). Sale wykładowe zaś pamiętają początki XX wieku. W salach językowych zdarzyły się nawet rzutniki multimedialne. Ciekawe czy będę mógł z nich korzystać? Biblioteka naprawdę świetnie zaopatrzona. Będę musiał tam częściej zaglądać.

8:40
Mohammed zaprasza mnie do swojego auta. Widocznie gdzieś musi podjechać. Wyobraźcie sobie, że chłopina zaskoczył mnie informacją o pochodzeniu marki Toyota. Otóż wg Araba, Camry to auto australijskie. Dałbym głowę, że japońskie, ale widać coś musiałem przeoczyć w nowinkach motoryzacyjnych. Nie będę niczego klarował. Skoro to auto robione przez Aborygenów, to niech mu będzie. Klarowanie i tak pewnie nic by nie dało. Podróż autem trwała … 5 minut. Cóż, Mohammd kuleje, więc nie chciało mu się dreptać kolejnych 500 metrów.

Hurra, już wiem co to były za baraki z lotu ptaka jakie widziałem z okien samolotu. To moje osobiste biuro 🙂

Na terenie kampusu [?] spotkałem Raya i Toniego. Widać było, że “zapracowują się na śmierć” w dniu dzisiejszym. Nie byli zbytnio weseli. Dwa tygodnie temu złożyli aplikację o wydanie przepustek wjazdowych na teren ośrodka szkoleniowego, ale ich papiery zagubiły się gdzieś w czasoprzestrzeni i muszą ponownie wypełnić formularze. Jak przypomnę sobie wygląd biurka Mohammeda, to jestem w stanie uwierzyć, że lepiej będzie dać nową fotkę niż liczyć, że ktoś taki jak Mohammed odnajdzie je w tonach papieru.

Mohammed kazał mi zostać w tej klatce na wygnaniu, ale ja wyskoczyłem z pomysłem, że może by mi dał jakieś materiały szkoleniowe. Nie ma to jak zacząć pierwszego dnia z kopyta. Zwyczajnie szkoda czasu.

Spojrzał na mnie spode łba. Wiedziałem już, że jest coś nie tak. Czyżby przejawianie inicjatywy nie było tutaj mile widziane? Zastanawiam się czemu nie dał mi tych podręczników, gdy byliśmy w jednym z warsztatów szkoleniowych. Chyba wiedzą tylko Ci, wysoko nad nami.

Logiczne myślenie i organizacja pracy szwankuje tutaj. Wygląda tak, jakby mój przyjazd ich zaskoczył, a to przecież oni nalegali bym się zjawił w Doha jeszcze przed 1 listopada. Może to i lepiej, że tak jest. Będę miał czas na przetrwanie jetlagu i oswojenie się z nowym miejscem pracy. Poza tym robota chyba będzie lekka i przyjemna, skoro nikomu się tutaj nie spieszy.

Okazało się jednak, że nie będę urzędował z Rayem i Tonim na pustkowiu. Mohammed zmienił zdanie i przerzucił mnie do biura koło warsztatów. Będę bliżej kierownictwa. Może to dobry znak? a może nie? zobaczymy później, nie ma na razie się czym przejmować.

11:50
Aż do tej pory przeglądałem materiały szkoleniowe, które wymusiłem jednak na Mohammedzie. Proste jak budowa cepa – żadnych szczegółów, same ogóły. Matematyka na poziomie polskiej szkoły podstawowej, bo miejscowi to dopiero przerabiają w szkole średniej. uff.

Biegnę do Mohammeda, bo chciał mnie widzieć o tej porze. Niestety całuję klamkę. Wchodzę do pierwszego, lepszego pokoju. Henry, dryblas z RPA (całe 155cm w kapeluszu) podejrzewa, że nadszedł czas modlitwy i dziadzio wyskoczył z butów. OK. Nie wnikam w szczegóły, choć moim skromnym zdaniem Mohammed nie wygląda na fanatyka religijnego. Nie nosi tradycyjnych szat, ani nakrycia głowy.

A swoją drogą, to fajna wymówka, by robić sobie tak często przerwy w pracy. Policzmy sobie na spokojnie. 10min na dymka, 30 min na posiłek, 2x20min modły, znów dymek. 90 min jak nic znika z naszego dnia pracy.

Henry to jednak uczynny gość i prowadzi mnie do kafejki. Spotykamy tam Jamesa. 10 min rozmowy o niczym. Potem ciągnę się z Henrym i Jamesem na papierosa. Znaczy kurzy tylko Henry, ale dotrzymujemy mu towarzystwa. Kolejne 10 min w jakiejś kanciapie. Wieje jak cholera, do tego własnych myśli nie słychać, tak głośno chodzi instalacja wentylacyjna w “palarni”.

Kolejny “nius” – nie latać Qatar Airways. Siedmiogwiazdkowy standard, podobno dla mnie będą to za drogie linie (a jak patrzyłem na stronę www przed wylotem to całkiem normalnie wyglądały).

Ach, moim szefem będzie Sudańczyk – coraz ciekawiej zaczyna się robić :-]

12:30
Idę do Raya i Toniego na drugą stronę ulicy. W końcu ile można siedzieć bezczynnie w biurze. Spotykam tylko Raya. Chwilę gadamy o “co słychać i w ogóle”.

13:00
Wybiła pierwsza. Czas na telefon do Omara. Nie mam jeszcze “komórki”, więc dzwonię do biura. Bez powodzenia. Próbuję drugi raz. Odbiera Joseph (ten niski gościu z lotniska). Zaprasza mnie do biura na 15:00. Zadałem jednak nurtujące mnie pytanie jak mam się tam dostać skoro nie mam jeszcze auta.
– no tak, rzeczywiście – olśnienie w głosie Josepha jest zatrważające.
Cóż, trzeba miejscowych troszeczkę zmusić do szybkiego działania, wciąż żywię nadzieję, że mi się uda.

Idę znów do Mohammeda. W końcu chciał, bym przyszedł do niego. Ten jednak wywalił na mnie oczy.
– What do you want? Go to the office  – a brzmiało to – Czego tu, sp…j do budy burku.
Skoro nie ma do mnie żadnej sprawy, to po jaką cholerę mnie zapraszał. Nie mam już siły siedzieć w biurze. Żeby chociaż komputer był. To znaczy jest, ale ktoś wyjął z niego zasilacz. Idę więc do biblioteki. Całkiem sporo fajnych książek z IT tam mają. Z inżynierii też pokaźna kolekcja, aczkolwiek lekko przeterminowana, na ok. 20-30 lat. Dobrze, że podstawy się nie zmieniają, więc będzie można z tych pozycji korzystać przygotowując materiały szkoleniowe.

Całki, różniczki? hmm, dla mnie super, ale dla moich przyszłych uczniów to niestety za wysokie progi. Oni operują dopiero na ułamkach 😉

14:00
Siedzę i kręcę palcami młynek. O 14:25 mam pobiec do biura Mohammeda. Wtedy powiem “Pa Pa” i mogę iść do domu.

Aha, w tym nowym biurze siedzę z Kanadyjczykiem egipskiego pochodzenia, oraz Hindusem. Egipcjanin jest w porządku, za to człowiek znad Gangesu… uff, stęka, beka, dobrze, że nie puszcza gazów jak jesteśmy z nim w pokoju, bo tego bym nie zdzierżył.

O 14:20 Hindus gotowy do wyjścia, ale musi czekać do 14:25.  Wcześniej nie wolno (podobno) nam ruszyć czterech liter z biura. Niech im będzie.

14:30
Lista wyjść podpisana. Można udać się na zasłużony odpoczynek.

PS.
Koledzy mówili wczoraj, żebym zabrał laptopa, inaczej będę się nudził. Co mnie podkusiło, by zostawić go w domu? ech, drugi raz tego błędu nie popełnię 🙂