Zanim nastał pierwszy zakatarzony weekend

4:30
Za co? za jakie grzechy ja muszę tak wcześnie wstawać? – mam to głęboko, leżę dalej…

Przypominam sobie dlaczego tu jestem i jaki sobie cel postawiłem przed sobą. Od razu trzeźwieję i podnoszę się z łóżka. Katar leje się równo z nosa. Kinol czerwony pewnie od nadmiaru wrażeń 🙂

6:30
Znowu to samo. Mohammeda nie ma. Czekamy, dowcipkujemy sobie.

Pojawia się Wayne. Człowiek odpowiedzialny za ośrodek szkoleniowy w Ras Laffan (fabryka miasto, na północno-wschodnim wybrzeżu Kataru). Byku to mało powiedziane. 195cm wzrostu, 120kg żywej wagi, z równie wielkim brzuchem.

Tony i Ray dziś jadą na rekonesans naszego docelowego miejsca pracy. Pytam się grzecznie Wayna czy mogę z nimi jechać na wycieczkę. Nie, bo on nie wie co ze mną ma zrobić. Nie ma żadnych wytycznych, więc on nie może sam podejmować decyzji.

I na tym właśnie polega tutaj życie zawodowe. Wyluzuj chłopie, nadejdzie odpowiednia chwila to się zrobi wszystko. Dziś nie da rady. I tak już słyszę od tygodnia. Jeśli za to siedzenie mi zapłacą to fajnie, gorzej jeśli nie wpłynie kasa.

Pan Antar, Egipcjanin ode mnie z pokoju, doczekał się na internet. Dwa tygodnie codziennych telefonów, aż w końcu przyszedł koleś i mu to założył. Gwoli ścisłości, najpierw Antarowi wysłano list z instrukcją jak ma to sam sobie zrobić, ale niestety nie działało nic. Jako uczynny człowiek spojrzałem na to fachowym okiem. Wyjście na miasto miał, ale niestety nie mógł „się autoryzować”, co de facto znaczyło, że nie może korzystać z internetu 🙂

10:00
Poszedłem pogadać z Peterem. Facet po 60-tce, a dopiero po raz pierwszy w życiu opuścił Australię. Na potrzebę wyjazdu musiał sobie wyrobić w trybie ekspresowym paszport. Takiemu to dobrze. Całe życie poza światem. Ale prawdę mówiąc nie podchodzi mi pod obraz typowego Kangura. I bardzo dobrze. Jest o czym z gościem porozmawiać. Dziś co prawda rozmowa była o niczym, czyli o pracy, ale zawsze dobrze z kimś zamienić parę słów gdy się nudzisz jak cholera, a pokazać tego nie można 🙂

11:30
Drepczę na lunch. Sam, bo przecież koledzy pojechali na północ. Pogoda typowa zimowa, przenikliwie zimny wiatr, słońce nisko nad budynkami, gałęzie drzew gną się pod napływem gęstej atmosfery. I gdyby nie 25C na dworze (tak przypuszczam) to pewnie za chwilę nadciągnęła by zawierucha śniegowa z Polski.

Wchodzę na salę, szybkie spojrzenie dokoła, czy aby przypadkiem nie ma nikogo z zarządu.
Siadam.
Zamawiam kurczaka po indyjsku.

Kelner przynosi mi koszyczek chleba. Taki zapychacz przed głównym posiłkiem.
Nagle przychodzi olśnienie. Już wiem, gdzie złapałem katar. W tej cholernej restauracji jest tak przewiewnie. Człowiek przyzwyczajony do upałów albo do zimna, ale nie do zimowej bryzy wydobywającej się z sufitu.

Uff, trochę pikantna ta potrawa. Na talerzu został ostatni kawałek kurczaka, gdy na salę wchodzi Amerykanka. Podchodzi do jednego ze stolików. Odsuwa krzesło. Zerka w lewo. Ja się kłaniam. W mordę, wiedziałem. I bądź tu dżentelmenem. Kobieta o skrzeczącym głosie drepcze w moją stronę.
– Czy mogę się przysiąść?
Zanim przełknąłem ostatniego kawałek kurczaczka, już siedziała. Nie wypadało wstać od stołu póki nie zjadła, więc dla towarzystwa żułem ostatnie kawałki chleba.
Miłośniczka henny, bo lewą dłoń miała pokrytą dziwnymi wzorkami, nie przestawała gadać. Z początku myślałem, że to czarne na dłoni to brud, ale jednak zakrętasy układały się trochę mniej chaotycznie niż wydawało mi się na pierwszy rzut oka 🙁

Że co? że Amerykanka? buchacha
Angielka z Manchesteru, po ekonomii. Wykłada w QP podstawy nauk ścisłych.
Ray miał rację. Pali jak smok. Wyziew tytoniowy był nie do zniesienia.

Trish (a w zasadzie Patricia) jest pierwszy raz na długim wyjeździe zagranicznym poza Wielką Brytanią. Typ antysocjalny, jak sama siebie określa, bo przecież nie będzie się zadawać z facetami z naszego bloku. Co by sobie Arabowie o niej pomyśleli 😉 A jednak do mnie podeszła.

Trzeba wiać, póki jeszcze ma coś na talerzu.
– Chętnie bym został dłużej, ale już ponad godzinę temu wyszedłem z biura, muszę niestety już iść.
– Nic nie szkodzi. Nie będę już więcej jadła.
O rany, czyli kolejne 15 min wymuszonej gadki-szmatki.

Proszę o rachunek, ona się upiera, że zapłaci. Po drugiej próbie odpuściłem. No skoro tak bardzo nalega… :-] W domowym portfelu się nie przelewa, więc każda dotacja mile widziana 🙂

O rany (po raz drugi w tym paragrafie), Patricia przyjechała na lunch autem, a miała ze swojego biura nie więcej niż 500m.

Wojciechu, nie dziw się. Przecież jest zima, jeszcze by ją porywisty wiatr porwał i co? i dobrze by zrobił 😉

Brytyjka odwiozła mnie pod same drzwi budynku, w którym mam pokój. Wiedziała nawet gdzie to jest, czyli jest co najmniej miesiąc w tym ośrodku 🙂

14:25
Mohammed mnie OPR, że za późno przyszedłem podpisać listę wyjść. Dziwny facet. Przecież jeszcze jest dużo czasu do jego modłów.

James, w drodze do domu, wyjaśnił mi , że nie o modły tutaj tym razem chodziło. Wszyscy z głównego biura dali nogę o 11:30, a on musiał czekać na mnie do w pół do trzeciej. A wystarczyło przyjść, dać listę i po sprawie. I tak bym nigdzie nie wyszedł, bo nie miałbym jak wrócić do domu, a z buta poprzez rozgrzebaną autostradę nie chciałoby mi się dreptać. I weź tu człowieku pojmij Araba. Nic nie powie, a potem wylewa swoje frustracje na Ciebie.

I znowu OPR. Za dużo tych OPR jak na jedną godzinę. Tym razem ostro zareagował James. Jakaś “otulona” strąbiła go niemiłosiernie, a ja pan ciekawski odwróciłem się. Sęk w tym, że patrząc na kobietę, coś mówiłem do niego, a to największa zbrodnia. Kobita nie wie, że mówię do kierowcy i może złożyć doniesienie na policję, że jej bluzgałem z innego auta. Zgadnijcie komu by uwierzyli? 😀 Czyli od dziś, daję się zatrąbić na śmierć każdej kobiecie w Katarze 🙂

Wieczór
Kto mnie zna, wie, że nie lubię korzystać z cudów techniki bankowej. Bankomaty, bankowość internetowa – to wszystko mnie przerażało. Jestem jednak w Katarze, a po tygodniu już skończyły mi się zaskórniaki. Wybór był prosty. Zdycham z głodu albo idę wypłacić pieniądze w bankomacie. Wolę być jednak biedny niż głodny.

Lecę do znajomego bankomatu. OUT OF ORDER.
Czyżby Bóg przestrzegał mnie przed bankructwem?
Lecę dalej. Kolejny zajęty. Zresztą nie znam firmy.
W biegam do Royal Plaza. Przepych wylewa się na mnie, ale ja muszę do bankomatu, inaczej padnę z głodu.
Jest.
Żegnam się w myślach. Raz kozie śmierć.
Połknęło kartę.
Wystukuję PIN.
Wciskam 500. Może nie wejdę w debet.
Szuruszuru szuruszuru Co jest grane? za długo coś to trwa … 🙁
szuruszuru szuruszuru iyiyiy otwiera się klapka. Jest karta. To dobrze.
szuruszuru iyiyiy jeszcze lepiej, jest kasa
szuruszuru iyiyiy rachunek. Uff, coś zostało mi na koncie.

Lotem błyskawicy wpadam do domu. Loguję się do australijskiego banku. Od razu mam potwierdzoną operację. Pobrali mi 5AUD, ale to znikoma cena za moje szczęście. Mam za co żyć w następnym tygodniu 🙂