Badanie lekarskie

Dzisiaj jest ten dzień. Zobaczymy jak wygląda tutejsza służba zdrowia. Sprawdzenie grupy krwi mile mnie zaskoczyło, ale wg tego co opowiadali koledzy, to będzie szokiem, pewnie nie tylko dla mnie, ilość badanych ludzi.

Mutaz, Sudańczyk, ma po mnie przyjechać o 7 rano, ale dla pewności nastawiam budzik na 4:30. Pierwszy sygnał zignorowany, drugie nie doczekałem. W duecie zawyły jęki z meczetów z odgłosami spychaczy na pobliskiej budowie. Okna zamknięte, ale ponieważ w domu nie ma prawie mebli, więc echo niesie się jak cholera. Cóż, przed piątą nie da rady już spać.

O 6 jestem gotowy. Tak dla przyzwoitości, gdyby się okazało, że pomyliłem godziny.
Nie pomyliłem. Nikt po szóstej nie zadzwonił z pretensją, że nie ma mnie jeszcze na dole.
Komputer już schowany do plecaka, śniadanie zjedzone. Co robić przez tę godzinę? Wiem. “Uruchomię” w końcu komodę i szafę. Poszło szybko. Ale do pełnego wypełnienia jeszcze dużo mi brakuje, więc jakby ktoś z Was by przyjechał, to na pewno się znajdzie miejsce i dla niego.
Walizka na szafę, stare reklamówki posłużą jako miejsce składowania rzeczy do prania. Jasne, ciemne, czerwone i szafa gra 🙂 jak będę pewny że zostanę dłużej, to sobie kupię kosz na brudną bieliznę, na razie szkoda kasy (ale sknera 😉 )

6:20 – wciąż mnóstwo czasu. Odpalam TV, skaczę po kanałach. Nuda.
Zobaczymy co w kraju. Na TVP Polonia leci jakiś film. Wciąga mnie trochę, ale oczy kleją się do snu. Byle nie zasnąć, byle nie zasnąć…

Sprawdziłem – obejrzałem fragment “Mieszkania na Placu Zbawiciela” z Jowitą Miondlikowską (czy ktoś jeszcze pamięta jej telewizyjny debiut w “W labiryncie” – nasz pierwszy, polski, tasiemiec, ech, to były fajne czasy 🙂 Jakże daleko znalazłem się od poruszanych w filmie problemów – małżeństwo, dwójka dzieci, marzenia o własnym M-3, a jedynie szara rzeczywistość w domu z teściową i życiem na pudełkach.

Siódma – jestem już na dole. Ja w koszuli, Simon też, a Mutaz … ciepła kurtka i czapka zimowa 🙂

Jedziemy. Kierowcą jest Simon. Nawija jak maszynka, ale w końcu mogę go zrozumieć… pewnie dlatego, że powtarza dwa razy każde zdanie dla Mutaza. Biedny chłopak z niego. Jaja sobie z niego wszyscy robią. Odwala czarną robotę, a jak coś nie wyjdzie, to dostaje mu się za wszystkich. A wystarczyłaby odrobina dobrej woli… pojęcie nieznane ani w Katarze, ani w Australii. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale generalnie ludzie mają w d…e, że masz problemy z ich językiem.

30 min jazdy w korku i jesteśmy na miejscu. Jakieś straszliwe zadupie a ludzi kupa. Kolejka wystaje aż na parking. Ponad setka ludzi. K…a m.ć, przecież ja stąd do czwartku nie wyjdę.

Nie, nie, to nie dla nas kolejka. To dla “podludzi” (dyskryminacja rasowa jest tutaj przerażająca 🙁 ).

Stajemy w kolejce dla “ludzi”. Nie, nie, to też nie dla nas. Mamy wejść do środka od razu. Przynajmniej tak zrozumiałem gościa sprawdzającego wizy.

Przed wejściem do przychodni Mutaz dał nam po stówie. Prosił, by nie zapomnieć o zabraniu potwierdzenia zrobionych badań.

A w środku … obsługa taśmowa pacjentów. Nie, nie pomyliłem się. W poczekalni są dwa szeregi krzeseł, dziesięć rzędów, pogrupowane po trzy krzesełka. Siadamy z Simonem w lewym szeregu. Z przodu jakiś facet dyryguje ruchem na krzesłach. Rozsyła do odpowiednich okienek tych z pierwszych rzędów, a pozostałym każe się przesiąść o rząd bliżej. Ruszamy z Simonem do prawego szeregu.
Wpadka.
Zawiadamiający ruchem każe nam wrócić do lewego szeregu. Widać nie jesteśmy pierwszymi, co chcieli by mieć taśmociąg za sobą. Po 40 minutach jesteśmy w pierwszym rzędzie. Władczym ruchem ręki zawiadowca odsyła mnie do okienka numer 3. Czynnych jest pięć z sześciu dostępnych. To i tak o trzy więcej niż w Centrelinku było. Tylko że tam było aż dwanaście stanowisk.

Przede mną wciąż trzy osoby. Teraz stoję już w “normalnej” kolejce. Trzy, dwie, jedna… wolno mi podejść.

Koleś w okienku, ubrany w skórzaną kurtkę, w czarnych okularach, wyglądający jak miejscowy agent bezpieczeństwa, pobrał paszport, wizę, banknot. Gniewnym okiem spojrzał na mnie. Wystukał moje imię na klawiaturze. Zrobił fotkę. Oderwał wydrukowany dokument z igłówki i oddał mi wszystkie dokumenty.

Badanie krwi i RTG za 100 QAR. Mnożąc przez ilość pacjentów obsługiwanych co dnia, musząc robić tutaj fortunę 🙂

Tłum “ludzi” kłębi się na korytarzu. Mam iść na pobranie krwi (czemu wcześniej nikt mi tego nie powiedział? – przecież ja śniadanie jadłem rano, skromne, bo skromne, ale zawsze coś “na ruszt wrzuciłem”).

Nie, nie, kolejny zawiadowca pokazuje, że to nie dla mnie. Pan gdzie indziej.

Podchodzę do kolejnej rejestracji. O A…chu, kobieta mnie będzie obsługiwała. Czym sobie na to zasłużyłem? 🙂 Jak wyglądała? A bo ja wiem? Oczy miała umalowane, podkreślone kreską [?], ręce moczone w hennie (znaczy coś namalowane na nich miała). Nic więcej nie udało się wydobyć spod tej czarnej szaty.
– Następny… – ale co? a gdzie fiolka dla mnie?
Czekam cierpliwie przy ladzie. Po minucie sobie przypomniała, że zapomniała wydrukować kod na fiolkę.

Wchodzę w kolejny korytarz.
– Czy …
– Pan siada. Imię
– ? – przecież ma napisane jak wół, czarno na białym. – Wojtek
– Skąd jesteś? – przecież ma paszport w ręku.
– Z Polski. (from Poland)
– Skąd? Holand?
– Nie Holand, Poland
– Romania?
– Połlent – (matole jeden)
– a, Mołlenda, wiem gdzie to jest 🙂 – to dobrze, bo ja nie wiem, gdzie to jest 😀
Zaciskam pięść, lekkie ukłucie.
Dziwne, nie mdleję na widok kropel swojej życiodajnej cieczy.
Rozluźniam uścisk. Dwie minuty i po ukuciu nie ma śladu.

Jeszcze RTG i będę wolny.
Zrzucam z siebie koszulę, prężę zarośniętą klatę gladiatora (może kiedyś będzie gladiatora, na razie wygląda jak małpy zdjętej prosto z drzewa).

Staję w kolejce. Oby mi tylko plecaka nie podpieprzyli. Bo bym całą swoją historię stracił :[ Wchodzi Hindus, a technik mi zabiera kartkę. Co jest? Czemu moja karta weszła razem z Hindusem? Pewnie ktoś zapomniał przynieść, a sztuka jest sztuka, więc jest lekkie przesunięcie w danych. Spoglądam za siebie. Fatalnie. Ja dostanę kartę jakiegoś Murzynka. Drobny, ale wyjątkowo sprawny 🙂
Moja kolej. Ustawiam się plecami do maszyny. Wdech. Kiedy będzie hasło – Wstrzymać oddech i się nie ruszać.
Nie było. Mam już wyjść. 20 sekundowe RTG. Jestem wolnym człowiekiem.

Wypadam do przebieralni. Uff, jest plecak z laptopem.

Czyli kolejny problem za mną. Mały kroczkami zbliżam się do upragnionego celu. Jeszcze tylko (buchacha) odciski palców, przepustki do zakładów pracy, wiza stałego pobytu, prawo jazdy, samochód, konto w banku i może pozwolą mi popracować konstruktywnie, bo na razie tylko czas płynie 🙂

Przed obiadem pobiegłem podpisać książkę wejść/wyjść.
Jak przyjechałem, to Mohammed gdzieś polazł, a Ali nie miał klucza do jego pokoju.
Tym razem był. I wiecie co? Sukces. Poznałem w końcu swojego szefa. Mr Abass [KuntaKinteJakośTakMamNaNazwisko] z Sudanu. Trzeba będzie się nauczyć tych wszystkich imion, bo wstyd, że tak długo nie mogę ich zapamiętać. Ale co ja poradzę. Większość widziałem tylko raz, a na drzwiach mają szlaczki, więc rozeznać się nie mogę w tych arabskich imionach – pewnie mają ten sam problem ze mną. Tylko, że oni muszą zapamiętać jedno imię, a ja ponad trzydzieści. Ale dam radę.

Chyba James powiedział mi, że oni nie wiedzą jak się w stosunku do nas zachowywać, jak miło nas przywitać, więc wychodzi straszliwa “kaszanka”.

Abass nie wiedział, czy pierwszy ma mi podać rękę, czy mam usiąść, o czym ze mną rozmawiać. Wyglądał na cholernie zakłopotanego. W dodatku Mohammed, który mnie przedstawiał po angielsku, znów przeszedł na arabski, więc panowie coś tam brzdąkali pod nosem, a ja siedziałem jak ten palant, grzecznie szczerząc zęby do obydwu z nich.
Gdy chcieli się mnie pozbyć, to nie omieszkałem się zapytać o komputer, konto, dostęp do sieci i do internetu, przepustki.
– Wszystko w odpowiednim czasie, możesz odejść – Lubię ich ten władczy ton. Może chcieliby łagodniej, ale nie mają pojęcia jak to zrobić.
Nie dałem się tak szybko wyrzucić …
– a może kurs języka arabskiego? ułatwiłoby mi to porozumiewanie się ze studentami – może QP organizuje coś takiego?
– Mohammed, zaprowadź GO do Aliego!! – a gdzie za przeproszeniem PAN się podział? to każecie sobie mówić, PER PAN, a ja to NIM zostałem, ech, niczego tutaj się nie wywojuje. Trzeba sobie odpuścić – Wojciechu, LUUUUZ, inaczej padniesz.

Mohammed kazał Aliemu mnie zabrać na kurs językowy, ale z wymiany spojrzeń odczytałem
– Po..ło Cię stary, jak białasa wezmę ze sobą.

Kurs jednak darmowy nie będzie, ale 300QAR za trzy miesiące to nie jest wcale zawrotna kwota. Da się przeżyć. Przecież na coś trzeba te petrodolary przeznaczyć. Na koncie ich trzymać nie będę, bo co mi po nich w banku.

Ali narysował mi mapkę, jak tam dojechać. Sylwia na swoim blogu pisała, że adresami nie operują tutaj, czego wspomniana mapka jest tego przykładem. Na szczęście tak dokładną mi narysował, że ciężko będzie tam nie trafić.

Do domu wróciłem z Keithem. Ten gość nie wygląda na pana blisko 60tki. Niestety ma już 11-letniego wnuka. Nieważny wiek, ważne że sympatyczny i da się z nim pogadać nie tylko o pogodzie i footy.
A swoją drogą, tak wielu Ozich tutaj, a dyżurne tematy z Melbourne ani razu nie były poruszane – mam na myśli właśnie footy, oraz krykiet, pogodę, bbq, wymarzonym urlopie w Queensland. Keith raczej nie rozmawiał by o tym, bo pochodzi z Townsville 😀
Muzyczki też fajnej słucha sobie w aucie. Trzeba będzie zakupić sobie przejściówkę do mp3-playera, a przede wszystkim odtwarzacz. Kto w obecnych czasach montuje radioodtwarzacze kasetowe do aut? no kto? Katarczycy 🙂

Ojoj – Antar (Egipcjanin co siedzi na przeciwko mnie w biurze) zrezygnował z mieszkania w naszym bloku. Poprosił o trzypokojowe mieszkanie, ale obie sypialnie mają być umeblowane – u nas niestety jest tylko jedna:) Szkoda.

Ale nic straconego, bo podobno wczoraj w nocy wprowadził się Glyn. Młodziak z Anglii, ale z rozmowy wyszło, że bardzo doświadczony w pracy z Arabami. Dwa lata szkolił robotników w Arabii Saudyjskiej, więc życie w Doha to już dla niego pestka. Pojutrze przyjeżdża do niego żona z dwójką dzieci (4+1). W drugi dzień świąt do Toniego przyjedzie żona z synem, więc trochę nam się zaludni pięterko. Oby tylko nie pochłonęło ich za bardzo życie rodzinne, bo ciężko być samotnym w tłumie.

Ale co ja się martwię. Przecież Wy jesteście chętni mnie odwiedzić, prawda? :-]

W ramach sąsiedzkiej pomocy ustawiłem internet Glynowi. Uchodzę już w budynku za speca od komputerów. I niech tak zostanie.

Ach, zapomniałem Wam powiedzieć, że przyniesiono nam nowe fotele. Wyglądają porządnie, można się na nich trochę pokiwać, a przede wszystkim nie ma się wrażenia, że się rozpadną po tygodniu.