I po Świętach

Dzisiaj drugi dzień Świąt w Katarze. Powinienem był się cieszyć, że w końcu wolne mam, ale nie było z czego. Zamiast się szykować do wieczornej imprezki w Taylors Lakes (nawet nie wiem czy zdecydowaliście się zapraszać gości w tym roku), o 8:30 już byłem u Reya gotowy do piątkowych zakupów. Inna sprawa, że po raz pierwszy nie musiałem zastanawiać się po trzykroć czy wystarczy mi pieniędzy do pierwszego.

Piątkowe zakupy są idealne, szczególnie te z samego rana. W supermarketach nie ma nikogo, bo miejscowi się modlą (przecież z tego co wiem, to dla nich piątek jest odpowiednikiem naszej niedzieli), a większości europejczykom nie chce się ruszyć czterech liter z wyra po ciężkim tygodniu pracy. Mnie się zdarza tydzień pracy, ale ciężkim raczej bym go nie nazwał (na razie) 🙂

Jeśli nie chcesz nawiedzać swoich znajomych, którzy mieszkają w twoim bloku, to np. Carrefour jest bardzo dobrym miejscem do towarzyskich spotkań. Dzisiaj poznałem żonę Toniego, Brendę. i ich syna, Lochlyna. Twardziele tacy sami jak ja. Po jeszcze dłuższej podróży (ja leciałem z Melbourne, oni aż z Hobart) od razu wybrali się na zakupy. Ciekawe czy to był ich pomysł, czy może Tony ich przekonał do tego.
Wiem, wiem, wejść od razu w tutejszy rytm, a potem nie ma się jetlagu. Mnie to jednak trochę kosztowało zdrowia. Dobrze, że skończyło się tylko na strachu.

Po dzisiejszych porannych zakupach, stałem się szczęśliwym posiadaczem szczotki do podłogi, mopa z wiadrem, zestawem do pastowania butów – rzeczy drobnych ale jakże użytecznych. Przestanę w końcu śmigać na kolanach i zbierać “koty” z podłogi. A swoją drogą przerażające jest to, jak człowiek dużo gubi „sierści” w ciągu dnia 🙁 W Australii miałem wykładziny i tego nie było widać, ale na gresie w Katarze – olaboga :).

Wiecie co? widziałem dzisiaj kobitki sprzedające bilety na pierwszy turniej ATP w 2009 roku. Bilety tanie jak barszcz, ale samemu nie chce mi się iść. Muszę koniecznie pogadać z Tonim, czy i kiedy byśmy szli. Zdawało mi się, że wykazywał zainteresowanie.

Że co, proszę, sprzątanie? Buchacha
Wiadro z mopem poszły w kąt, bo rozmowy z Australią, a potem z Polską były o wiele ciekawsze 😀

Poczułem głód, więc zabrałem się za robienie zupy. Na razie króluje kalafiorowa gotowana na kurzych udkach. Tym razem dodałem odrobiny śmietany, więc wyszedł mi obiadek – paluszki lizać. Nareszcie mam też pojemniczki, więc mogę część zupy zamrozić i nie martwić się. co będę jeść w środku tygodniu.

Popołudniu zabrałem się z Reyem na Souq Waqif. Taka fajna okolica z wieloma małymi sklepikami, warsztatami. Tydzień temu Rey wspominał, że trafił na tłum mężczyzn tłoczących się bez celu na jednym z placyków koło Souq Waqif. I wiecie co? w tym tygodniu znów było to samo.
Rey twierdzi, że przyszło zdecydowanie mniej Luda (raczej powinienem był napisać – chłopa, bo kobiet nie widzieliśmy), ale i tak zrobiło to wrażenie na mnie. Wyglądało jakbyśmy przenieśli się w czasie do roku np. 2030 gdy zaludnienie wynosiłoby już 50000 osób/km2. Przy obecnej polityce „importu” robotników jest to całkiem możliwe. Ludzie dosłownie „przelewali się” przez ulicę. A gdy doszliśmy do wspomnianego placu, to faktycznie był to widok przerażający. Kupa chłopa stoi i gada ze sobą. Gada, rozmawia, śmieje się, ale z placu się nie rusza. Czyżby na coś czekali? Ciekawość moja nie zna granic, więc zapytałem jednego z tych “obcych”.

Porażka, no totalna porażka. “Drukowanymi literami” mu zadałem pytanie, a ten rozłożył tylko ręce. I czemu tu się dziwić, że mamy dyskryminację rasową w Katarze. Bez znajomości języka w obcym kraju nie można niczego załatwić, więc biedacy sami skazują się na takie warunki. Przykre, to bardzo to przykre.

Ale dalej prowadziliśmy “śledztwo” Reyem. I wiecie co? okazało się, że ten placyk to jest miejsce spotkań Nepalczyków. Mają pół dnia wolnego w tygodniu, więc zjeżdżają się w to miejsce. Zarabiają raptem U$200/miesiąc +(nocleg i jedzenie). To wyjaśniałoby wszystko. W tak drogim kraju jakim jest Katar, nie da rady zaszaleć za dwie stówki, zważywszy, że większość tej kasy wypadałoby wysłać do domu. Większość z tych ludzi właśnie po to przyjechała do Doha, by wyciągnąć z biedy swoje rodziny. Przerażające jest to, w jakiej straszliwej nędzy muszą tam żyć Ci ludzie, skoro decydują się na takie warunki życia tutaj 🙁

Po wizycie u krawca (Rey miał sprawę do niego) łaziliśmy bez celu po sklepikach. Można się cholera zgubić w labiryncie butików, “szopów”, straganów, kramów, etc. Szukałem czegoś, ale nie wiedziałem czego. Ale dzięki takiemu błądzeniu można odkryć fajny “falkonszop”, gdzie każdy może nabyć sokoła, jeśli ma ochotę poczuć się jak panisko, albo szlachcic z dawnych naszych polskich czasów. Ptaszki są niczego sobie, zadbane. W sklepie myśliwskim było wszystko czego tylko dusza zapragnie, nasza i naszego domowego zwierzaczka 🙂 Fikuśne kapturki na główkę drapieżnika, grube skórzane rękawice, by nasza jedwabista skóra nie doznała urazu przy zetknięciu się z ostrymi szponami naszego milutkiego ptaszka i wiele, wiele innych nieznanych mi z nazwy towarów 🙂

Gdyby w towarzystwie nie było miłośnika polowań to zawsze może wyciągnąć kopyta i poleżeć sobie na zestawie poduszek koło sklepu. Ciąg takich leżanek rozstawiony był wzdłuż mijanych sklepów myśliwskich. Musiałem, po prosty musiałem zrobić tutaj fotkę.

Pokazywałem Reyowi jakie fajne fotki mi wyszły, gdy nagle poczułem mocny uścisk dłoni na moim barku.
– Pan zrobił mi zdjęcie!!!
Odwracam głowę i widzę Araba ubranego w białą szatę. Kropelki potu pojawiły się na czole.
– Ależ skąd, ja robiłem tylko galerię. – Pot już miałem na plecach. Rany boskie, ledwie przyjechałem i już będę się pakował. Żeby chociaż mi dali 24 godziny na spakowanie walizek.
– Pokaż aparat!! – nieśmiało wyciągam z kieszeni malutką zabawkę.
– Podgląd zrobionych zdjęć, proszę!! – Przełączam na tryb – galeria zdjęć. – To! Wskazuje ostatnie zrobione przeze mnie zdjęcie. – Zrób zoom!!
Daję zbliżenie. Moim oczom zaczyna ujawniać się postać w białej szacie. Już mam koszulę całą mokrą na plecach.
– Daj aparat! – … i po aparacie, to się nacieszyłem prezentem z okazji wyjazdu.
– Patrz Khalifa, jaki przystojny jestem – Arab zwrócił się do kolegi, którego dopiero teraz zauważyłem – … dobry aparat … – i Arab z uśmiechem na twarzy oddaje mi sprzęt.
– A co Ty tak pobladłeś? Chory jesteś?
– Nie, wczoraj przyleciałem z Australii i jeszcze się nie przestawiłem. – kłamstwo jak z ust wypłynęło mi z ust.
– Na długo? Do pracy?
– tak, być może na pięć lat
– W takim razie witamy w Doha. Powodzenia – i Arabowie odeszli w swoją stronę.
Rey zaczął się turlać ze śmiechu, a ja musiałem usiąść na poduszkach, bo byłem bliski zawału 😀

Krówki kupiłem sobie, jak Boga kocham, krówki z Milanówka. Taki towar na środku pustyni. Niesamowite. I kto jeszcze twierdzi, że nasz obecny świat nie jest globalną wioską. Marzysz o czymś i to masz, kwestia tylko ceny, a że taka sama jak w Melbourne, to nie odmówiłem sobie przyjemności zaklejenia sobie paszczy ciągutkami 😀

Zaczynam się wczuwać w atmosferę tego miejsca tj. Souq Waqif. Alejkę krawców chciałem jak najszybciej mieć za sobą, ale wpadła mi w oko szata. Sylwia kiedyś pisała na swoim blogu, że ten rodzaj “sukienek” mogą nosić również “zagraniczniaki”, więc czemu nie spróbować. Chudzinka ze mnie w porównaniu z Arabami. Nawet jakbym kurtkę puchową założył to pewnie i tak by wyglądało jakbym strój pożyczył od swojego dużo grubszego brata 😉 Rey stwierdził, że wyglądam w tej szacie jak “Chesus z Doha” (piszę specjalnie przez Ch, żeby oddziały beretowe Ojca-Dyrektora nie posądziły mnie o brak należytego szacunku dla tego sławnego Gościa z Nazaretu 😉 Wiecie, że spodobała mi się ta sukieneczka. Chyba sobie ją kupię na lato. Będzie można wtedy biegać w samych gaciach i nie narażać się na nieprzyjacielskie myśli ze strony miejscowych, zwłaszcza zakapturzonych kobiet, hihi

Rey wymyślił nową grę dla mnie.
– W ciągu 5 minut policz ile jest kobiet w zasięgu naszego wzroku.
– Raz, dwa, trzy, o tam sobie kolejne dwie.
– Nie, nie. Nie zrozumiałeś. Policz niezakatarzone 🙂
– Deal 🙂
Minuta – nie ma.
Dwie – nie ma.
Pięć – nie ma. Co jest grane?
14 minuta zabawy – na drugiej stronie ulicy, była jedna, szła z chłopakiem pod rękę. Ryzykanci :]

Po 30 minutach dałem sobie spokój. Widziałem tylko jedną kobietę–niemuzułmankę. W tym kraju chyba musi kwitnąć miłość kochających inaczej niż ja. Wiem, wiem, ale nie chce mi się wierzyć, że Ci wszyscy spotkani mężczyźni, co wisieli na ramionach swoich kolegów, albo trzymali ich dłonie, normalnie lub też splecione palcami, to efekt li-tylko wielkiej przyjaźni między nimi. Mój szeroki światopogląd jest jednak zbyt wąski i nie obejmuje tego. Nie wyobrażam sobie, abym szedł ulicą trzymając się za rękę Reya, tylko dla tego, że jesteśmy kumplami. On zresztą ma podobne zdanie. Chyba trzeba będzie odnowić znajomość z Szymkiem. On tak ładnie walczy o swoje prawa, których mu się odmawia np. w Warszawie. Może zechce mi to wytłumaczyć. I gdzie tak naprawdę jest granica między męską przyjaźnią a homoseksualizmem (o ile w ogóle istnieje)?

W drodze do auta zobaczyliśmy sklep z dekoracjami bożonarodzeniowymi. Trzeba, po prostu trzeba było sobie zrobić zdjęcie z bałwanem.

Wjechać w tłum jest łatwo, ale wyjechać z niego niestety już trudniej zważywszy, że coraz więcej ludzi napływa po zmroku, w tym miejscowi (czas modłów minął, można wyjść zaszaleć na miasto). Zapowiadało się na godzinę stania w korku, ale Rey skręcił w nie tę uliczkę co potrzeba.
– No piknie, dorzuciliśmy sobie kolejną godzinkę stania w korku.
A wiecie, że nie. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, dłuższa droga okazuje się krótszą. I zamiast godzinnego stania w korku, w domu byliśmy po 15 minutach.

Jak wróciliśmy do domu, to przypomniałem sobie, że obiecałem sobie nabyć w końcu miejscowy numer telefonu komórkowego, a że wczoraj wpadło trochę grosza do kieszeni, to pokusa była wielka, by do numeru dołożyć sobie też kolejną komóreczkę.

Nie wiem, po co mi kolejna, ale ponieważ za zdjęcie SIM-locka zażyczyli sobie 150 QAR, to stwierdziłem, że nie będę wciskał za nic komuś kasy i kupię sobie coś nowego w tej cenie.

Pamiętam jak dziś, gdy kupiłem sobie Nokię N73 to byłem zachwycony jej możliwościami, a po dwu latach stwierdzam, że nie wykorzystywałem ich w ogóle, więc tym razem miało być coś prostego, taniego jak barszcz – rozmowy telefoniczne, SMSy, radio, ewentualnie odtwarzacz mp3 i aparat fotograficzny. Tylko to niby coś, nagle pociągało za sobą inwestycję w kartę pamięci, etui, bluetooth, etc.
– Nie, no znowu mi się dziura w kieszeni. Wojciechu, po jaką cholerę Ci te wszystkie duperele. Prosty telefon i już. Przecież nie ma do kogo dzwonić tutaj – rozsądek przemawiał do mnie.

Biegnę więc do sklepu Nokii. Wchodzę, patrzę, dziwuję się, oczka coraz bardziej biegną w stronę lepszych, nowych zabawek. Budzi się we mnie dusza małego chłopca.
– Wojciechu, nie dawaj się Wojtusiowi. To będzie tylko kolejna zabawka, którą rzucisz za chwilę w kont. Pamiętasz co stało się z N73. Padł ekran i po zabawce. Teraz tylko może służyć jako mp3 player i aparat foto ze zdjęciem niespodzianką, bo nie wiadomo co się uchwyci w obiektywie. – rozsądek dalej dobrze mi radził.
– No ale są Święta. Żadnego prezentu sobie nie sprawiłeś? – próżny dzieciak wtrąca swoje trzy grosze.
– Nie? a wczorajsza kolacja?
– Dawno i nieprawda. Nic z niej nie zostało. Już dawno ślad po niej zaginął. A z tego będą same korzyści. Chłopaki oszaleją na widok. Będą Ci zazdrościć ]:->
– Nie, nie, nie. Wybierz coś prostego, ale solidnego.

Kobieta w sklepie coś do mnie mówi, ale ja nie słucham, taką burzę mózgów mam w głowie. Kłótnia na całego. Żeby godzinę stracić w sklepie na wybieranie telefonu komórkowego to wstyd. I wiecie na czym się skończyło. Kupiłem taki telefon, który miałem już sobie kupić w Melbourne, ale nie starczyło odwagi. Sknera, cholerna sknera czasami ze mnie wychodzi 🙂

Czyli od dziś jestem uchwytny 24h/dobę. Cieszy mnie to, że przede wszystkim dla Was, ale nie będę mógł już więcej się ukrywać przed telefonami z firmy.

Z komórkowym pozdrowieniem, dryń, dryń 🙂

Boże Narodzenie

Dziś się dowiem czy przypadkiem nie jestem notowany przez policję? a może poszukiwany przez Interpol? 🙂 Wy się cieszycie pierwszym dniem Świąt, a ja jadę w tym czasie na zdjęcie odcisków palców.

Zabieram się z Simonem do biura, bo takie było życzenia Mutaza, ale utrudniamy sobie życie robiąc skrót 🙂

Jesteśmy 20 minut spóźnieni. No i co z tego? wszyscy tutaj się notorycznie spóźniają, a i tak nic nie jest gotowe na czas. Mutaz miał czekać na nas na dole, a okazało się, że dopiero zabierał się za przygotowywanie podania do departamentu policji o zdjęcie naszych odcisków palców.

Przestaję się już dziwić, że po dwu tygodniach wciąż nie mam podpisanej głównej umowy, ani też nie jestem rezydentem Kataru (a co za tym idzie nie mam konta w banku, prawa jazdy, samochodu etc.). Oni to chyba wszystko mają w … nosie, bo tacy zakatarzeni są. Miejmy nadzieję, że ja takim się nie stanę.

Jedziemy, jedziemy, wciąż jedziemy. Mutaz wywozi nas gdzieś za miasto, znaczy daje takie wskazówki, bo faktycznie autem kieruje Simon. Ponad 10 razy był w tym samym miejscu i nie nauczył się jak tam dojechać? Z tym kolesiem jest naprawdę źle. Ale dzięki temu można zobaczyć jak wygląda Doha 🙂 Syf, brud, zardzewiałe wraki samochodów – XXI wiek miesza się tutaj z wczesnym Średniowieczem. Ludziom pustyni dano “cuda” techniki, ale wygląda to tak jakby nikt ich nie nauczył jak z tego korzystać, więc robią to po swojemu.

Jest źle. Miejsce, do którego przywiózł nas Mutaz, wygląda jak poligon, tajny ośrodek wojskowy, więzienie [niepotrzebne skreślić :-] Pamiętacie niedzielne badania lekarskie? Również tutaj kłębią się robotnicy. Na szczęście jest ich o wiele mniej. Dostajemy od Mutaza aplikacje wraz z naszymi paszportami. Szczerze mówiąc [cenzura] mnie koleś z tym zszywaniem. Za każdym razem by nie zgubić aplikacji przyszywa ją do mojego paszportu. Tylna okładka mojego nowiuśkiego paszportu wygląda jak szwajcarski ser. Dobrze, że Australijczycy są bardziej wyrozumiali niż dawne władze z PRLu. Wtedy rozmowa na granicy mogłaby wyglądać w ten sposób:
– Lubi pan nabiał?
– Tak
– Proszę w takim razie zabrać ten ser szwajcarski!!!
– A gdzie ten ser? tu jest tylko mój paszport
– Paszport? to był paszport!!! – wskazując tylną stronę dokumentu uprawniającego do poruszania się po obczyźnie
– Kto to mógł zrobić? – udaję głupka
– Ja…
– Pan?
– To ja się pytam, kto to zrobił!!!
– Już wiem, to ten Murzyn z Kataru – że niby pamięć mi wróciła :]
– Katar panu chyba zwoje mózgowe zaatakował. W kraju arabskim nie może być żadnych murzynów!!! Won mi z biura i przynieść nowy dokument uprawniający do wyjazdu z kraju ….
(podobieństwo do „Misia” całkiem nieprzypadkowo zamierzone)

W tajnym biurze gdzieś… no właśnie nie wiadomo gdzie, jakiś wojak każe nam usiąść w ogromnej sali wykładowej. Rzędy krzeseł, na co najmniej trzysta osób, a z przodu mównica i kilka krzesełek dla oficerów. To wszystko na podniesieniu, by mówca mógł jednym spojrzeniem objąć uśpionych nudną gadką żołnierzy.

– Pierwsza szóstka odmaszerować. – Przerażeni robotnicy z Trzeciego Świata ruszają gęsiego. My z Simonem lejemy po nogach. Znów zapowiada się taśmowa obsługa.

I rzeczywiście. Po 5 minutach znikamy w tych samych drzwiach. Kolejny żołnierz katarski każe nam usiąść pod ścianą. Dobrze, że chociaż krzesełka były.

Siedzimy w opustoszałej sali, która bardziej przypomina hangar, magazyn niż punkt gromadzenia cennych informacji – czyżby obrali taki kamuflaż dla zmylenia wroga? 😉

Na przeogromnej sali, w której spokojnie mogłoby się bawić 500 osób na wiejskim weselu stało tuzin stanowisk. Nowoczesny sprzęt do skanowania odcisków palców. Być może gdzieś na świecie ludzie bawią się jeszcze w maczanie paluchów w tuszu, ale na pewno nie katarskim Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Sprzęt najwyższej klasy obsługiwany przez zdolną młodzież katarską.

W końcu i na nas przychodzi pora. Odrywam dupcię z krzesełka i maszeruję przez cała salę. W rogu siedzi znudzony żołnierz – że niby pilnuje bezpieczeństwa 🙂

Przede mną jeszcze dwie osoby, więc może podejrzę jak to szczeniaki robią (skanują znaczy). Niestety nie podejrzałem. Monitor komputera był cały zapisany arabskimi szlaczkami. Czasami tylko pojawiały się swojsko brzmiące nazwy w języku angielskim. Dlaczego szczeniaki? Chłopcy mogli mieć nie więcej niż 18 lat, a zachowywali się jakby mieli 10. Szturchali się nawzajem, żartowali, docinali sobie, prawie nie spadli z krzesełek jak się zaczęli przepychać. Ale gdzieś wśród tych wygłupów skanowali kolejne odciski palców.

Najpierw palce prawej dłoni, potem lewej. Potem każdy paluch z osobna, tyle że kciuk na końcu. A gdy już wszystko odciśnięto, oficer przycisnął moją dłoń do czytnika. Czyżby chcieli odcisk mojej umieścić w Alei Gwiazd w Hollywood?. W moim przypadku nie poszło mu tak dobrze, bo komputer trzy razy mu się zawiesił. Znaczy wyglądało jakby się zawiesił, bo z komunikatu napisanego po arabsku wywnioskować nie mogłem 🙂 30 minut czekania, trzy minuty zabawy i już się nie wywinę z rąk służb specjalnych. Od dziś jestem notowany w katarskiej policyjnej [?] bazie danych, hahaha

Zanim jednak dotarłem do biura upłynęło kolejnych 90 min. Simon kazał się wieść na kawę. Lokal-speluna wskazany przez Mutaza przypominał ten, który widziałem ponad 20 lat temu w Bieszczadach, gdy jeszcze nie były one tak oblegane przez turystów jak przez ostatnie dziesięć lat, czyli „Uważaj gdzie siadasz, bo możesz dostać w pysk za samą skrzywioną minę”, ewentualnie „Sprawdź siedzenie i stolik, bo możesz się do nich przykleić bez powodu” :).

Po „zalewanym Cappuccino” odstawiliśmy Mutaza do biura.
Simon zahaczył jeszcze o dom, by wykonać parę telefonów do Australii. I bardzo dobrze. Dzięki temu krócej się dziś nudziłem w biurze 😀

Przed 15 byłem już po pracy, a w domu czekała na mnie niespodzianka. Towarzystwo z biura wlazło mi do mieszkania, czym bardzo mnie rozsierdziło. Zdążyli co prawda wyjść z niego, ale jako porządni pracownicy naszej firmy powiedzieli mi o tym, gdy przypadkiem spotkałem ich na korytarzu.

Doceniam to, że coś się dzieje w sprawie mojego prysznica, ale trochę za bardzo jak dla mnie wczuwają się w swoją rolę. Twierdzili, że nie mogli się ze mną skontaktować – … bo nie mam komórki. Problem w tym, że mam ich aż za dużo 🙂 A rozwiązanie było całkiem proste.

Wystarczyło zadzwonić do jednego z moich pięciu szefów (a raptem trzech pracowników) i spytać się o numer wewnętrzny. Drugi telefon odebrałbym już ja. A jeśli nawet by odebrał kto inny to w przeciągu 5 minut bym oddzwonił. I oni twierdzą, że mają komórki? Ja się z nimi zgadzam. Trzymają je w kieszeni. Nazywa się to telefonem komórkowym. To jedyne komórki przy ich ciele. Tych pod czaszką zdają się nie mieć, a jeśli są to na pewno nie potrafią ich używać. Tłumaczenie Omara, że:
– nie odbierałem telefonu domowego mnie nie przekonało (wiadomo było, że jestem w pracy);
– nie mogli dłużej czekać, bo by majster im zwiał (rozśmieszyło mnie tylko).

W ramach przeprosin Omar obiecał mi przywieźć wypłatę za grudzień. Taki prezent gwiazdkowy. Chciał co prawda wysłać jednego z chłopaków z biura, ale się nie zgodziłem. Zażyczyłem sobie dostawę do rąk własnych przez samego szefa. I wiecie co? Zgodził się.
Przyjechał godzinę później. Na początku myślałem, że przyprowadził mi też samochód, ale okazało się, że tylko go sobie pożyczył, bo własny odstawił do warsztatu.

Transakcji dokonaliśmy w bagażniku, co by nie wzbudzało podejrzeń 😀 Chciwymi oczyma patrzyłem jak kolejne pięćsetki wypadają mu z ręki do bagażnika. Potem tylko autograf na pokwitowaniu i stałem się właścicielem niemałej sumki.

O rany, taka kasa za niewystawianie nosa z pokoju. Już wiem jak się czują pracownicy naszych urzędów państwowych. Nic nie robią, a na koniec miesiąca dostają tyle szmalu za nic.

Fajna ta Gwiazdka w tym roku. Za 18 dni pracy dostałem …. no do teraz mi uśmiech nie schodzi z twarzy. Ale próżny ze mnie człek, wstyd, jak Boga kocham, wstyd mi (ale zęby i tak szczerzę do monitora jak to piszę).

Ale i tak dzisiejszy dzień należał do Toniego, on dostał najwięcej prezentów. Pensja, stały pobyt, prawo jazdy, a co za tym idzie i samochód.

Wczoraj Reyowi powiedziałem, że dziś nie idę z nimi na kolację, bo zaczyna mi już brakować gotówki, ale po wizycie Omara nie wypadało odmawiać. A zresztą, po co było siedzieć w domu? rwać włosy z klaty (te z głowy już sobie dawno wyrwałem), że nie mogę się z Wami spotkać? Poza tym cały blok widział jak Omar wręczał mi gotówkę – w tak wielkiej konspiracji to zrobiliśmy, hehe.

Wiedziałem też, że Keith i Peter mieli wyjść na kolację, więc pomyślałem sobie, że można by ich też zaprosić. Jak już się bawić to w większej grupie. W ten sposób zamiast dwu osób zrobiło się przyjęcie na sześciu chłopa, bo jeszcze Simona zgarnęliśmy po drodze.

Myślałem, że pójdziemy do jakiejś małej meksykańskiej restauracyjki, a okazało się, że chłopaki wybrali lokal w Marriocie. Ja i Marriot? buchacha

Ciekawe czy stówka starczy? dla pewności wziąłem “czysta”, bo może trafi się “czysta,” więc pewnie na koniec dnia karta byłaby „czysta”. I się nie pomyliłem. Minimalne zamówienie to stówa z hakiem [drobnym maczkiem na dole menu – 17% na hak ;), – cenią się w tym Marriocie].

Co tam, raz się żyje. I tak lepiej gotuję od nich, ale raz od Święta chyba można zaszaleć. W końcu nie ma tutaj innych rozrywek. A zbieranie złociszy do skarpety mija się z celem. Pieniądz lubi obrót (dziękuję bardzo za tę poradę Tobie 😉 i powiem szczerze, odkąd stosuję tę zasadę nigdy nie zostałem bez grosza. Zawsze wcześniej czy później wpadało coś do kieszonki, a choć ostatnimi czasy nie było czym szastać, to i tak miałem czym pokryć ekstra wydatki.

W Marriocie siedzieliśmy ze trzy godzinki. Mogę powiedzieć, że swoje postanowienie o wstrzemięźliwości alkoholowej złamałem po równo 14 dniach (a miał być rok). Jedna, mała mrożona Marguerrita, ale zawsze to coś innego niż woda czy soczek.

W Katarze obowiązuje zero tolerancji (0.0 promila we krwi), więc nawet umoczenie ust w „kielonku” może się dla kierowcy źle skończyć, dlatego dwie osoby dzisiaj nie piły z przymusu, a trzecia ze względu na stan zdrowia 🙂

Dla umilenia przygrywał nam tercet kubański. Można było też się pokiwać na parkiecie, ale nie było z kim. No co? sam miałem wyjść na parkiet? podejść do zakapturzonych i wyrwać do tańca? przecież by mi jaja razem z głową urwali za znieważenie ich kobiet 🙂

I tak oto minęło kolejne Boże Narodzenie. Zapowiadało się samotnie, a skończyło… może nie hucznie, ale zawsze w miłym towarzystwie.

Wesołych Świąt

Pracująca Wigilia

Dziś Wigilia, a ja ten dzień spędziłem w pracy. Może bym nie poszedł, ale Najwyższy musi mieć wobec mnie jakieś fajne plany skoro nie sprzeciwił się temu w ogóle 🙂

W środku nocy zachciało mi się sprawdzić, kto z Was z Australii jest dostępny na sieci, więc o mały włos, bym się spóźnił do pracy.

Znowu nie było Mohammeda. Miarka się przebrała. Nie będę więcej stał na korytarzu. Wszedłem do pokoju konferencyjnego i tam zaszyłem się (przy otwartych drzwiach) na 15 minut.
Najzabawniejsze, a może najdziwniejsze było to, że każdy kto przechodził witał się ze mną. Czemu więc nie robiono tego, gdy jak ofiara losu stałem na korytarzu? Widać człowiek bez swojego biura jest nikim w QP 🙂

Staram się być miły dla pana technika, ale jego zachowanie jest dalekie od savoir-vivre’u. Dziś znowu miał pretensje, że czekałem na niego na korytarzu. Sęk w tym, że nie czekałem, więc delikatnie dałem mu do zrozumienia, że niepotrzebnie się ekscytuje, czym jeszcze bardziej go zdenerwowałem 🙂
Niech się burak uczy, że może Polak jest cichy, ale swój honor ma i nie da sobie w kaszę dmuchać.

Mam już dosyć siedzenia. Z nudów zacząłem przeglądać materiały szkoleniowe i zastanawiać się, co w nich zmienić. Ogromna ilość literówek, o formatowaniu i układzie podręczników w ogóle nie wspominam. Nie mam nic przeciwko wspieraniu się internetem, ale kopiowanie tego „na żywca”, to naprawdę przesada. Poza tym poziom materiałów jest dobry dla kogoś, kto ma jakiekolwiek podstawy, a miejscowi studenci zdają się nie mieć żadnych – przynajmniej z tego co opowiadają koledzy.

Przygotuję też pewnie dla nich (czyt. a przede wszystkim dla siebie) słowniczek trudnych pojęć. Straciłem biegłość w nomenklaturze mechanicznej, więc jest okazja, by sobie ją odświeżyć.

Niespodzianka świąteczna – QP zafundowało prezenty pracownikom. Skórzane teczki-dyplomatki. Trochę masywne, ale przyda się do noszenia materiałów szkoleniowych. Biegnę i ja, bo może mi też się należy. Wieść szybko się rozniosła o darmowych teczkach, bo idziemy więc w sześciu. Wchodzimy do budynku administracji.

wow, inny świat, wszystko nowiutkie, wszędzie czyściutko, personel jak z żurnala. I sami zakapturzeni 🙂

Dopadamy do biura. Keith i Peter nie mieszczą się w drzwiach. Zgadnijcie kto je zablokował 😀

Jak sęp spragniony padliny rzuciłem się na rozdawane paczki. Chwila, chwila. Jeszcze podpis, bo inaczej nie wydadzą mi prezentu. Musisz być na liście uprawnionych.
A, b, c … sunę w dół paluchem po liście szczęśliwców. Ga, Ge, Gi, Go, Gu, Gy… nie ma mnie. Czułem, że jednak nie da rady wyszarpać niczego dla siebie.

Zaraz, zaraz. W Australii czasami mylono nazwisko z imieniem, więc może jestem pod literą W. Druga, trzecia strona…. Jest W. Palec wskazujący szybko przelatuje po nieznanych nazwiskach. JEST, JEST, JEST. Dzięki Ci Boże, na samiutkim końcu, z dopiskiem (NEW), ale przyznano mi noworoczny upominek.

Składam podpis i już się cieszę ochłapem, który spadł z pańskiego stołu. Nie oszukujmy się proszę 🙂

Jeszcze nie widziałem, by jakakolwiek firma rozdawała tysiącom pracownikom i kontraktorom prezenty z najwyższej półki. Dla Petera i Keitha dziś nie starczyło 🙁 Zaproszono ich na jutro.

Po powrocie do domu, rzuciłem plecak na sofę, i jak rasowy sęp zabrałem się za oglądanie swojej zdobyczy.
uhu, kalendarzy teraz będę miał pod dostatkiem. Ścienny, kieszonkowy, książkowy. Dorzucili jeszcze długopis i kalkulator – pewnie bym mógł przeliczać zarobione petrodolarki, hahaha.

Glyn poprosił mnie, bym mu pokazał, gdzie jest Carrefour. Niby prosta droga, ale jako pasażer nie zwracałem na to uwagi.

Dwa słowa z Tonim i wszystko jasne.

Glyn dziś jest najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem, bo dziś przylatuje do niego rodzina. Trochę późno jak na zakupy, ale skoro uważa, że zdąży – jego sprawa. Zgodziłem się, bo nie zamierzam dziś siedzieć w domu. Zresztą po co? Jesteście daleko ode mnie. Pewnie już po wigilijnej kolacji (Ci z Australii) lub też przed (Ci z Europy). Na święta nie powinno się samemu zostawać w domu. Nachodzą wtedy człowieka głupie myśli, rozważania na temat sensu życia na odludziu. Pieniądze nagle przestają się liczyć. Liczy się ta druga osoba, a ona jest przecież tak daleko. I co z tego, że jest Skype, telefon czy e-mail? Kontakt fizyczny jest ważny nie mniej niż ten duchowy.

Na przejażdżkę zabieram plecak, może coś kupię w Villagio.
Niestety, znowu dałem ciała. Zapomniałem wyjąć z plecaka swoje dokumenty, więc jak przyszło do zakupów, to mnie zawrócono do przechowalni. Jedno spojrzenie i już straciłem zaufanie do pracownika przechowalni – krzywo mu z oczu patrzyło.

Trudno, przejdę się po galeriach handlowych. Niewiele było rzeczy wartych oglądania. Większość sklepów dla muzułmanek.

Nie wiedziałem ile czasu Glenowi zejdzie się w sklepie, więc siadłem na ławeczce i obserwowałem przewijający się tłum.

Dziś postanowiłem przyglądać się obuwiu zakapturzonym. Jaka to moda panuje w Katarze? Szczerze? sandały muzułmanów są obleśne, dla mnie brak stylu. Nie mówię, o jakości wykonania, bo to z pewnością skóra pierwszej klasy, ale ten fason, … ohyda!!!

Muzułmanki zaś gustują w obuwiu typowo europejskim. Było na co popatrzeć 😀 Mówię o obuwiu, bo nóg nie miały odkrytych, więc proszę się mnie nie pytać, czy Arabki są zgrabne 😉

W drodze powrotnej stoimy w gigantycznym korku. Ludzie trąbią, wrzeszczą coś do siebie w aucie, wpychają się na chama. Jeśli powiem, że na czwartego, to i tak nie byłoby w tym ani odrobiny przesady. Próbują rozpychać się na drodze ile można – moim zdaniem, to jest główna przyczyna zatorów i stłuczek.

Dodatkowo, późne ustawianie się na odpowiednim pasie sprawia, że na skrzyżowaniach i rondach poruszają się w ślimaczym tempie, albo jeszcze wolniej 🙂 Glyn się wk…a, Simon gada coś o samochodach, a ja myślami jestem nie wiadomo gdzie.

Pół roku temu chodził mi pomysł zorganizowania świątecznej imprezy u mnie, by w końcu przekonać niedowiarków, że zachodnie dzielnice Melbourne nie są takie złe do życia, jak się o nich mówi i pisze w mediach. A tu proszę, jestem na Półwyspie Arabskim, który według mediów żyje własnym, terrorystycznym życiem, gdzie nie znasz dnia ani godziny zamachu. Tylko czemu życie biegnie tutaj tak spokojnie?

Nie mam ochoty nigdzie ruszać się z domu, ale Rey proponuje kolacje we włoskiej restauracji. Idę bez specjalnego przekonania, ale warto było ruszyć się z domu. Przynajmniej godzinkę miałem z głowy. Nie musiałem przepędzać okropnych myśli, dlaczego kolejne Święta spędzam sam 😉

Wesołych Świąt dla Wszystkich i każdego z osobna

Plotki

Według krążących plotek:
A. mam pracować w trzech różnych miejscach
– na północy kraju w Ras Laffan
– na południu w Mesaid (jeszcze nie wiem gdzie to jest)
– na zachodzie w Durkhan

B. jako jedyny człowiek z „Certificate IV Training&Assessment” mam wykładać na poziomie III i IV. Pozostali mogą tylko na poziomie I i II.

C. Przed końcem roku mam być już rezydentem Kataru, mieć prawo jazdy i w końcu własny samochód.

D. Jako Australijczyk będę zobowiązany do napisania nowych materiałów szkoleniowych

Fajnie, że się o mnie mówi w kuluarach, tylko czemu ja do cholery o tym nie wiem z pierwszego źródła.

Dobra wiadomość dla planujących mnie odwiedzić. Nie powinno być z tym problemu. Potrzebna jest kopia paszportu, wyciąg z banku za ostatnie pół roku. Australijczycy mogą to wizę załatwić sobie sami zaraz po wylądowaniu na lotnisku.

Polacy muszą podesłać mi wyżej wspomniane dokumenty (nie wiem czym sobie zasłużyłem, że poznam stan waszych kont, ale podoba mi się to, hahaha), a moim obowiązkiem jest załatwienie tego na miejscu. W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych okażę, to co mi podeślecie, plus dokument stwierdzający mój stały pobyt.

Do pełni szczęścia będzie brakowało tylko biletu lotniczego. Niestety nie jestem jeszcze prawą ręką szejka, więc mój udział procentowy w cenie biletu wynosi na razie 0% 🙂

Dami (Hindus) właśnie mnie „rozwalił”. Wyjął śniadanie. Mlaskał, mlaskał, aż wykurzył mnie z pokoju. Skoczyłem więc na kawę. Wróciłem jak przestał mlaskać.
Po śniadaniu odbiło mu się dwa razy, zaliczył trzy beknięcia. Już przywykłem do tego, choć dalej mnie to irytuje.
Ale to co zrobił przed chwilą przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Założył swój fartuch (nasze zaj…te ubranie wykładowcy w kolorze “navy blue”), stanął do nas plecami (mnie i Antara), puścił dźwiękowego tajniaczka i jak gdyby nic się nie stało, obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Wrócił jak się atmosfera przerzedziła.
I jak tu faceta nie lubić? 😀

Jutro Wigilia – ciekawe co u Was słychać?

a może jednak motor?

Dziś do pracy podwiózł mnie Keith. Tak jakoś się zgadaliśmy na temat motorów (bo wielki ze mnie znawca i miłośnik dwu kółek 😉 ). Keith zakupił motor w Anglii i zamierza nim przyjechać do Kataru. Spore wyzwanie, szczególnie, że dla kogoś kto drugą młodość ma już za sobą, a przede wszystkim będzie jechał sam większość trasy. Znajomi przestrzegają go przed tranzytem przez Turcję. Kraj ten trzeba przejechać w ciągu jednego dnia. Podobno noclegi nie są wskazane, gdyż może się to przykro zakończyć dla jego nowego/starego nabytku. A i sama przygoda zostanie brutalnie przerwana. Skąd ja to znam 🙂 Ukradną pewnie motor z latarnią, bo nie będzie dane im przepiłować łańcucha na miejscu.

Najciekawsze jest to, że Keith zaproponował mi parę lekcji na motorze. Oczywiście poza miastem. Ostatni raz jednoślada prowadziłem, jakoś pod koniec liceum, gdy Włodzio pozwolił mi pojeździć swoim motorowerem. Słowem mam już w planach kolejną rozrywkę. Ale i tak najważniejszymi pozostają tenis i nurkowanie. Na razie nie da rady nic z tym zrobić, gdy brak własnego auta.

Z nowości w pracy.
Glyn będzie siedział w moim budynku. I wszystko byłoby piękne, gdyby nie fakt, że coś przebąkują o przerzuceniu mnie do Ras Laffan, 80km na północ od Doha, tam gdzie już są Rey i Tony.
Jakoś to będzie, prawda? 🙂

Pogadałem sobie z kolegą Antara (Egipcjanin). Streszczając ploty mogę powiedzieć, że:
– zachęcał mnie do zainteresowania się Filipinkami i Arabkami, bynajmniej nie w charakterze pomocy domowych;
– przy 50C upale mogę pękać opony w trakcie jazdy, jemu pękły dwie na raz i żyje – niektórzy to mają farta 😀
– jeśli nie zraziłem się po tygodniu do życia w Katarze, to znaczy zabawię w nim dłużej niż dwa lata (ja jeszcze tego nie widzę 😉 )
Nie ma to jak zawodowo pogadać sobie z kolegami z pracy 🙂

Chciałem iść z Glynem na lunch, ale Angola gdzieś “wcięło”. Trudno. Znów będę “szamał” w samotności.

Myślałem, że będę sam na sali, ale siedzieli już tam jacyś Arabowie. Nienaganne garniturki, włosek jak spod igiełki, brody przystrzyżone. I wszystko piękne, gdyby nie zachowywali się jak „JESTEŚMY PANAMI ŚWIATA”. Rozmawiali po angielsku. Trzeba przyznać obiektywnie, że angielski mieli na wysokim poziomie. Kilkuletnie studia w UK bez dwu zdań. Ale zachowanie koszmarne. „Nam się należy”, „nie pijemy kranówy”, tego nie, tamtego nie, „czemu tak wolno”, „za mało chleba” itp. Aż się prosiło im coś powiedzieć do słuchu, ale wciąż nie podpisałem głównej umowy, więc nie będę podskakiwał 🙂

Gdy tylko zbliżał się kelner-Filipińczyk, wyciągali iPoda lub iPhona i dyskutowali na temat nowoczesnej techniki. Najśmieszniejsze było to, że kelner podchodził do stołu ze schyloną głową i w ogóle nie zwracał uwagi na to co mówią.

Na sali był jeszcze jeden Arab. Zapomniałem o nim wczoraj napisać, ale skoro dziś też przyszedł to o nim też dwa słowa. Przynajmniej 195cm, ciemnokremowy kolor szaty przechodzący w jasny beż, na głowie zawinięta chusta w czerwoną kratkę. Broda do połowy klaty.
Typ wojownika. Czoło zmarszczone, na twarzy wypisana podejrzliwość do personelu zakładowego lokalu żywieniowego. Wzrok czujny. Starał się nie wodzić oczami po sali, ale wprawne oko mistrza kryminału dojrzało jego zainteresowanie gośćmi. Widać, często bywa, bo nawet karty menu nie czytał, tylko zawzięcie coś tłumaczył kelnerowi jak kucharz ma mu przyrządzić danie.

Moim zdaniem przecenia możliwości Filipińczyków. Angielski podstawowy, więc silenie się na dokładne tłumaczenie, o co nam chodzi, zazwyczaj kończy się machnięciem ręki. Arab jednak twardo walczył o swoje.

Gdy wychodziłem z restauracji, to minąłem go po drodze. Szedł dostojnym krokiem. Brakowało mu tylko maczety, a świat pewnie leżałby u jego stóp.

Przekombinowałem z powrotem do domu. Wydawało mi się, że jak zaczekam przy głównej bramie, to ktoś mnie pobierze stamtąd. Czekałem 15 minut gdy na horyzoncie pojawiło się znajome białe Mitsubishi. Poznałem kolesia. Siedzi z Keithem w jednym pokoju, ale nie pamiętam jak ma na imię.
Pech, jedzie w innym kierunku.

Zaczynam się trochę niepokoić, bo spacer zająłby mi trzy godziny.
Nie to, że nie lubię łazić, ale z ciężkim plecakiem, laptopem i w dodatku głodny byłem. Wszystko to mnie mocno zniechęcało do pieszej wycieczki.

O chodniku trzeba zapomnieć w rejonie nieustannych robót drogowych. Należy też bardzo uważać na samochody, gdyż robią kolejny wiadukt w okolicy i szosa jest mocno zwężona.

Marudny się stałem od tego kręcenia palcami młynka.
Podziwiam tych ludzi, którzy całe życie nic nie robią i są z tego zadowoleni. Ja jednak muszę robić cokolwiek, co uruchamia moje zwoje nerwowe.

Szczęście jednak mnie nie opuszcza. W następnym białym Mitsubishi siedział Peter. Gość naprawdę w porządku.

Prowadził auto w rękawiczkach. Nie, nie były to rękawiczki skórzane jakie nosi większość pseudo-kierowców rajdowych. Peter miał rękawiczki z polaru. Tydzień temu tłumaczył coś Toniemu, czemu nie podaje ręki na powitanie, a ja nie dosłyszałem co mu jest, i założyłem, że przyczepiło mu się jakieś paskudztwo. Otóż prawda jest całkiem inna.

I teraz będzie przestroga dla tych co w Australii i równie lekkomyślnych jak ja byłem. Skóra Petera stała się bardzo wrażliwa na działanie promieni słonecznych, gdyż w dzieciństwie jego rodzice nie przywiązywali uwagi do właściwej ochrony przeciwsłonecznej. Peter jako dzieciak dużo grywał w krykieta i tenisa, a dziś jako wiekowy pan, nie może wyjść na dwór bez nałożenia odpowiedniej ilości kremu. Raz zapomniało mu się (bo przecież mamy zimę i “tylko” 20C teraz mamy w Doha) i po 15 minutach jazdy samochodem jego dłonie pokryły się pęcherzami. Blee, okropny to widok. Jeździ więc teraz w grubych rękawiczkach.

Mam nadzieję, że jednak nie zrobi mi się coś takiego na starość, bo w Australii przez ponad 3 lata nie udało mi się zużyć ani jednego opakowania kremu.