Wielki dzień w Ras Laffan

Dziś jest ten wielki dzień. Moja pierwsza wizyta w Ras Laffan Industrial City. Przeglądając strony internetowe Qatar Petroleum, wywnioskowałem na podstawie umieszczanych tam zdjęć, że miejsce to przypomina naszą polską Petrochemię w Płocku. Jak będzie w rzeczywistości przekonam się za godzinę, bo tyle czasu podobno zajmuje dojazd na miejsce.

Pobudka o 4:30. Nastawiłem sobie trzy budziki, by przypadkiem nie zaspać. Wszystkie trzy zadzwoniły. Wszystkie trzy uśpiłem. Ale przy powtórce już się podniosłem z wyrka. Lekko zaspany usiadłem tam, gdzie się zwykle z rana siada.

Wstaję i czuję przyjemny chłód na swoim ciele. Chwila zastanowienia. Czyżbym nie trafił do celu siedząc na celu?
[cenzura], znów zapomniałem wytrzeć podłogę po wieczornej kąpieli? Nie, to przez noc z rury nakapało więcej niż powinno. Mam to gdzieś. Nie golę się dzisiaj. Miałem to zrobić wczoraj, ale re-instalacja systemu na komputerze zajęła mi trochę więcej czasu niż zwykle, więc wyglądam jak siedem nieszczęść.

Wcześniej mogłem przynajmniej coś do Was napisać. Dziś jest tylko czas na sprawdzenie wiadomości. Na telefony, maile, SMSy niestety brak już czasu.

5:25
Zamykam drzwi.
Na dole, o dziwo, stoi już Rey.
Tony pojawia się chwilę później. Nie ma czasu na wymianę uprzejmości. Zrobimy to po drodze. Dokładnie o 5:30 odjeżdżamy spod bloku.
Ciemno jak cholera, trochę wilgotno, gdzieniegdzie chyba unosi się mgła. I wiecie co? na ulicach już jest spory ruch. Ci ludzie chyba nigdy nie śpią.

W tym tygodniu za kierowcę robi Tony. Mam wrażenie, że wciąż nie czuje się dobrze po drugiej stronie drogi. Jak wyjechaliśmy na autostradę, (gdzie czułem się jak w Polsce, gdy byłem najwolniejszym autem jadąc “zaledwie” 110km/h) to co jakiś czas zahaczał jedną stroną auta o światełka odblaskowe, a że solidne były, to trzęsło mną nieprzyzwoicie.

Poza miastem unosiła się mgiełka. Podobno to normalne o tej porze roku, a ma być gorzej 🙁 Człowiek ma wrażenie, że jedzie wybrzeżem oceanu, a raczej drogą wcinającą się w ocean.

Za to jakość drogi jest wspaniała. I przez cały czas oświetlona!!!!. To się nazywa luksus. Poza miastem wychodzi brak kultury jazdy u Arabów.
„Zjedź z mojego pasa, bo grzeję 160-200km/h, a jeśli tego nie zrobisz to Cię zepchnę”.
Gdy wyprzedzaliśmy wolniejsze auta, jadące 90-100km/h, szaleńcy “siadali” nam na zderzaku i “strzelali” w nas długimi światłami. Chore, to jest normalnie chore. Ani razu nikomu nie zajechaliśmy drogi, by musiał na nas trąbić, ale jazda zderzak w zderzak to już lekka przesada.

O 6:10 jesteśmy w Al Khor. Małe miasteczko, ale całkiem urocze. Miniaturka Doha, ale wszystko, co trzeba do życia współczesnemu człowiekowi jest na miejscu. Sklepy, banki, kina, etc. Być może nie każdej osobie taki styl życia będzie odpowiadał, ale z głodu nie powinna ona umrzeć.
Budują nowe osiedla.
W pobliżu jest wielka fabryka, więc np. dla wyższej kadry inżynierskiej byłoby to dobre miejsce do życia. Nie trzeba byłoby wtedy wstawać w środku nocy, by o 6:30 meldować się w robocie.

Za Al Khor zaczyna robić się tłoczno na drodze. Coraz więcej ciężarówek i autobusów z robotnikami.

Przy wjeździe na teren miasta-fabryki napotykamy elektroniczne bramki, ale widać, że jeszcze daleko im do oddania do użytku. 50m dalej stoją już wartownicy.
Chłopaki otwierają okna. Pokazują przepustki. Nim zdążyłem wyciągnąć rękę, strażnik machnął ręką i Tony odjechał.
Podobno mają tutaj super kontrolę, ale przy takim zaangażowaniu „security” przeszmuglować można każdego :-]

O 6:30, punktualnie jak w szwajcarskim zegarku, byliśmy już na miejscu.

Poznaję Sharma (człowieka od „procesów”) i AB (matematyka). Przydzielają mi miejsce pracy w pokoju z Reyem i Agili. Okazało się, że Agili to ten chudy facet, którego wczoraj poznałem w RAA żegnając się z Mohammedem.
Dostaję biurko, na którym stoi skaner, drukarka, fax, etc. Fajnie. Będzie można posurfować…

Już nie fajnie. Komputer nie działa, nie ma gdzie podpiąć też własnego laptopa 🙁

Tony oprowadza mnie po ośrodku i pokazuje, gdzie kto siedzi, gdzie sale wykładowe, a gdzie „klopy”. Pomieszczenia biurowe zostały dobudowane do wielkiego hangaru. Każdy narożnik tej „niecodziennej budowli ma swoją historię 🙂

Ledwie posadziłem tyłeczek na fotelu, gdy zjawił się Sharma. Zaplanował dla mnie wycieczkę krajoznawczą. To już druga tego dnia (potem się dowiedziałem, że kazano mu to zrobić, i nieważne było, że Tony „odwalił” za niego robotę – „prikaz jest prikaz i łazić po terenie trza”).

Tym razem zajrzałem też do laboratoriów (Tony niestety nie miał kluczy do nich). Wszedłem, zobaczyłem i do teraz płaczę. Nowy sprzęt, wart spokojnie kilka milionów dolarów, stoi zamknięty, bo nikt nie wie, co z nim zrobić. Nie ma technika, który mógłby się tym zająć, a firma, która to instalowała, pobrała pieniądze i tyle ją widziano. Ach, gdyby coś takiego było za moich czasów na IChiPie. Jakże przyjemnie by się studiowało. Jakże cudownie by się robiło projekty np. z “Płynów”. Było, minęło. Ważne jest „kto i co, tu i teraz”.

Chłopakom chyba się cholernie nudzi, bo teraz Rey zabrał mnie na wycieczkę. Idziemy trochę dalej poza teren ośrodka szkoleniowego -do naszego “bankowego” centrum.

Po drodze widzimy akcję ratunkową. Spokojnie, nie było żadnej eksplozji. Tylko jakiś debil chciał się wepchnąć do kolejki do stacji benzynowej, więc jego samochód został lekko poturbowany przez ciężarówkę – został „zdjęty” przedni zderzak i lewy reflektor. Na szczęście obyło się bez ofiar śmiertelnych. 🙂

W centrum można nie tylko załatwić swoje sprawy bankowe, ale również coś zjeść, ewentualnie kupić bilet lotniczy. Już zacząłem kombinować jakby tu się wyrwać na parę dni do Polski. Może jakiś urlop bezpłatny? 😀

Katarczycy muszą być obsługiwanymi, bo również w Ras Laffan mamy swojego chłopca od kawy i herbaty. Viso jest Nepalczykiem. Może nie wszystko rozumie, co się do niego mówi, ale zdecydowanie więcej niż ekipa sprzątająca.

Za to ja dałem plamę. Poprosiłem Viso o herbatę. Niestety nie mają tutaj cytryny 🙁 Viso przyniósł mi coś zalane mlekiem. W pierwszej chwili myślałem, że to kawa i pozwoliłem sobie na drobny komentarz. Spaliłem się ze wstydu jak mi Viso powiedział, że to nie kawa z mlekiem, tylko bawarka 🙁 Na szczęście mi smakowało. Szkoda, że mój żołądek tego nie zaakceptował w pełni 😉

Do biura przyjechał Agili. Miało go nie być 3 dni, a przyjechał już po 4 godzinach nieobecności. Już rozumiem, dlaczego go ludzie nie lubią. Ma takie samo stanowisko jak my, a panoszy się jakby był tutaj co najmniej na stanowisko zastępcy głównego menadżera. „Wicie, rozumicie, mamy chwilowe trudności, ale po wnikliwych analizach w najbliższym czasie postanowimy w jaki sposób się do tego ustosunkować”.
[cenzura], powiedz chłopie, że nic nie wiesz i będzie po sprawie. Ale nie, Agili nie potrafi w ten sposób się zachować. Oczywiście to moja wina, że nie rozeznałem się jeszcze w temacie. Kolejna menda w moim krótkim życiu zawodowym w QP.

Wychodzimy na lunch. Za 4QR można było sobie nałożyć ile się tylko chciało. A jakby było za mało, to dokładki były również mile widziane. Stołówka zakładowa jest na hotelowym poziomie. Można było się poczuć jak w akwarium albo centrum handlowym – wszystko przeszklone, było nawet widać kto windą jechał. Trzy kondygnacje biur wokoło stołówki. suuuupeeeeerrrr sprawa. Jest tylko jedno zagrożenie. W bardzo krótkim czasie mogę przytyć 30kg 🙂

Decyzja powzięta. Dłużej nie dam rady z głąbem gadać. Mam to gdzieś. Przenoszę się do AB – matematyka z Indii. Tam przynajmniej będę z dala od Agili. A jako udający kierownika tego ośrodka nie będzie mu się chciało tak często przechodzić przez hangar.

Trzeba tylko usunąć te tony piachu z nowego miejsca pracy. Co się ruszyłem z pokoju to widać było sprzątaczy, ale jak ich nagle potrzeba to przepadli jak kamień w wodę. Dobrze, że Sharma wiedział, kto może wiedzieć.

Viso nie tylko robi dobre bawarki 😉 Zaprowadził mnie do kantyny dla “ludu pracującego”. Barak z jedną klimatyzacją – brud, smród i ubóstwo. Próbowałem chłopakom wytłumaczyć, które biurko mają sprzątnąć, ale chyba nie skumali, bo tylko głupkowato się uśmiechali.
Dobrze, że był ze mną Viso. To chyba dzięki niemu chłopaki dotarli do właściwego pokoju. Nie tylko biurko mi wytarli z kurzu, ale wszystko w promieniu 3m. Łącznie z szafami i oknami. Byłem pod wrażeniem. Pomyślałem sobie, żeby jednak Agili nie dawać powodów do niepotrzebnych uwag, do AB zawitam jutro z rana. Miejsce pracy już sobie przecież przygotowałem [ale panisko się ze mnie robi – piszę, że sam przygotowałem, a tak prawdę mówiąc to nie kiwnąłem nawet palcem. No dobra, kiwnąłem – wskazującym, gdy pokazywałem które biurko ma być uprzątnięte].

O 14:30 wypadamy z naszej cudownej pracy. Jeszcze tylko godzinka i będę w banku. Tam 20 min i już będę mógł przerzucać kasiorkę między bankami na całym świecie.

Akurat. W tym kraju ciężko zrobić cokolwiek zgodnie z planem. Pod budynkiem naszego biura Salam Petroleum PRZYPADKOWO spotkany Joseph powiedział mi, że trochę za wcześnie jestem w biurze.
– Za wcześnie, ale na co?
– no samochód ma Pan dziś odebrać.
– A prawo jazdy? stały pobyt?
– Tymczasowe prawo jazdy panu wyrobimy. Mutaz wszystko panu powie.
Człowiekowi ręce powinny opaść, ale ja już się do tego pomału przyzwyczajam.

Jest fantastycznie. Dadzą mi dzisiaj samochód, hurra.

Ale najpierw badanie wzroku. Pod warunkiem, że Glyn i Simone się zjawią na miejscu. Dlaczego ja się o tym dowiaduję zawsze ostatni?

Kolejny zgrzyt z Omarem.
Zaprasza mnie do biura. Krótka pogawędka. Wychodzi.
To ja też wychodzę. Przecież sam siedzieć nie będę. Pogadam sobie z jego “popychlami”.
Wraca Omar z jakimś kolesiem. Zamyka drzwi.
Otwiera drzwi i wyrzuca mój plecak…
No przynajmniej tak to wyglądało.
Dobrze, że się zorientowałem, że będzie z kimś rozmawiał. Gdy otwierał drzwi ja już tam stałem gotowy do przechwycenia przesyłki 🙂

Zjawiają się chłopaki, a Mutaz wciąż „w proszku”. Organizacja pracy leży i kwiczy. Potrzebne są dwa zdjęcia.
Na szczęście mam.
Daję.
Złe. Jak to niedobre?
Mają być na białym tle, a ja dałem na niebieskim.
Prawie setka inżynierów. Biurokratyczna droga jest taka sama, a ten informuje każdego za pięć dwunasta. Jeśli nie jesteś przygotowany, to Mutaz zyskuje kolejny wolny dzień. Czyż to nie piękna technika unika pracy?

Coś mi się zdaje, że banku dzisiaj nie zaliczę.

Jedziemy do wydziału komunikacji. Stajemy w kolejce. Po 10 minutach okazuje się, że najpierw musimy zrobić badanie wzroku. Śmigamy więc do drugiego budynku.
Znów kolejka z numerkami. Znów 15 minut w plecy.
Do gabinetu zaprasza mnie hmmm … Srilanka [?].
Lewe oko, prawe oko. To jest wynik.
– A co to znaczy 6|9+? Czy to znaczy, że tylko w takiej pozycji będę widział dobrze?
Ach, ci ludzie z Zachodu, wszystko chcieliby wiedzieć od razu – pomyślała pewnie pani okulistka 🙂

Musimy jeszcze zaczekać na Glyna. Kazano mu dorobić nowe zdjęcia. Wyszło, że nie można mieć zdjęcia na prawie jazdy bez okularów, gdy do jazdy autem są Ci takowe potrzebne (a to już nie można mieć zdjęcia w szkłach kontaktowych?)

Znów stajemy w kolejce po prawo jazdy.
Wzywany jest numer 274, … 275 … , 276 … Idzie szybko. Dla oszczędności czasu Mutaz pobrał jeden numer – 278.
Gdy wezwano klienta z numerkiem 277, Simonowi zaczęło rozsadzać pęcherz. Musi, po prostu musi. Wrr, kolejka nam przepadnie.

Nie przepadła. Gdy wrócił na tablicy wciąż widniał numer 277.

Ajajajjjjjjaaaaaaaaaaajajajajajajaaaaaaaaa….. nastał czas modłów. Urząd zamiera, Mutaz zniknął. 5, 10, 15 minut, a my siedzimy i grzecznie czekamy.

278. Coś się ruszyło.
Dwa miejsca siedzące, a nas trzech. Ja stoję, bo wystarczająco długo siedziałem w pracy.

Błąd. Zakapturzona odbiera to jako natarczywe gapienie się na jej ręce. Muszę odejść od jej stanowiska pracy.

Trzeba przedstawić nasze lokalne prawo jazdy. Dobrze, że nie wyjąłem jeszcze z portfela „Wiktoriańskiego Permitu Drajwera”.
Glyn wyjął jakiś poszarpaną, poklejoną ze sto razy kartkę. Simon – nówkę sztukę, prawo jazdy międzynarodowe. Zgadnijcie kto nie dostał prawa jazdy?
Oczywiście, że Simon. W Katarze urzędniczka nie chciała uznać jego międzynarodowego dokumentu. Pani Samancie, która załatwiła nam przygodę życia, należy nakopać w cztery litery.
– “Bez tego nie będziecie mogli jeździć samochodem w Doha ” – jak echo brzmiały mi słowa z jej listu. I co? Możemy.
30AUD do piachu + koszt okładki i zdjęcie. Za te pieniądze można sobie w kulki pograć, prawda Stasiu? 🙂

– Czym płacimy? jak to my płacimy? – Mutaz płaci, ale on jeszcze nie wrócił z modłów.

Znowu czekamy pięć minut. Mutaz płaci i już cieszymy się z Glynem nowym dokumentem.

Mam już trzy nowe karty w portfelu. Kolejne trzy czekają na wydanie. Nie upłynął jeszcze miesiąc, a portfel pęka mi w szwach – bynajmniej nie od namiaru gotówki.

– Mr. Wojciek. Cieszy się Pan? za chwilę odjedzie Pan swoim samochodem do domu – zagadał do mnie Mutaz.
– Nie ma czym. To tylko auto. I tak nie będzie moje – odpowiadam złośliwie. Byłem tak zmęczony całym dniem, że nie mogłem wymyślić żadnej bajki. Nie chciałem dziś wracać autem do domu. To jednak duże ryzyko. Jestem zmęczony, jest ciemno, korek na drodze, prawostronny ruch 😉 (trzy lata w AU zrobiły swoje). ech gdzie się podział mój optymizm?

Wyskakujemy pod biurem. Mutaz zabiera nam prawa jazdy. To dobry znak. Jeśli w pięć minut nie wymyślę znowu jakiejś historii to wracam dzisiaj wieczorem autem.

Nie musiałem niczego wymyślać.
Auto nie było gotowe do odbioru. Nie mogę odebrać przecież brudnego auta 🙂 Nic nie widać wieczorem. A jak będzie jakaś ryska, to co? miałbym potem płacić za coś czego nie zrobiłem? nie ma głupiego. Omar chciał mi wcisnąć 15QR na myjnie, ale odmówiłem. Ja wiem, że z samochodem nic nie jest. Mogłem jechać.

Na widok nowego Mitsubishi Lancera chłopięce podniecenie podniosło trochę poziom adrenaliny w moim krwiobiegu. Jednak rozsądek i polityka postępowania z Omarem i jego trzódką są zupełnie inne. Nie wolno niestety okazać im pełnego zaufania, bo przestaną mnie w ogóle szanować. Czekałem trzy tygodnie, to mogę zaczekać jeszcze jeden dzień.

Wieczorkiem wpadłem do Reya – zdecydowałem się iść na bal sylwestrowy w Marriocie. Perspektywa spędzenia przed TV i komputerem ostatniego dnia roku AD 2008 nie przypadła mi do gustu. Za dwa dni Wam napiszę, czy dobrze zrobiłem 🙂

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *