Prawo jazdy

Ostatnio w moim życiu za dużo się chyba dzieje, bo niektóre fakty wypadają mi z głowy, a potem muszę je dopisywać później, ale dzięki temu będę miał radochę jak to przeczytam za kilkanaście lat.

We wtorek, 17 lutego zadzwonił do mnie Mutaz, żebym koniecznie przyjechał po pracy odebrać prawo jazdy. W tym kraju co raz mniej mnie dziwi. Nie bardzo rozumiałem, jak Policja mogłaby mu wydać ten dokument, ale założyłem, że jednak tak się stało. Otóż jednak policja zachowuje odrobinę rozsądku i prawo jazdy miałem odebrać sam. Mutaz chciał bym wpadł do biura, ale po pismo potwierdzające, że takowe prawo jazdy wciąż mi się należy, bo umowa z HGQ nadal jest ważna. Ten kto choć raz przejechał się samochodem po godzinie 17 w Doha wie, że trzeba mieć oczy naokoło głowy a i tak nie jest się pewnym czy przeżyje się na drodze. Między siedzibą HGQ a wydziałem komunikacji są cztery ronda. Na wszystkich czterech chciano mnie staranować. Jakim cudem żyję, to nie wiem. Boska ręka pewnie czuwa nade mną 😉

Zbliżała się 17:30 (pora modłów), więc jak najszybciej chciałem załatwić tę sprawę i wrócić do domu, póki szaleni kierowcy na chwilę staną się aniołkami i będą bili czołem o ziemię wychwalając Allaha. Pod wydziałem komunikacji tłumy ludzi; zaparkować nie ma gdzie. Ja jednak znalazłem małą szczelinę między dwoma Land Cruiserami.
Jednak szybko opuściłem to miejsce, bo okazało sie, że pomyliłem budynki departamentów 😀
Człowiek staje się leniwy żyjąc w tym kraju, więc zamiast przejść się 300 metrów, postanowiłem zaparkować kolejny raz tuż przed drzwiami, tym razem właściwego budynku. Szczęście już mi nie sprzyjało i musiałem zaparkować po drugiej stronie ulicy, stawiając jednak auto przeciwnie do kierunku ruchu.

Pobiegłem czym prędzej do WK, a tam, o dziwo, pustki.
Nareszcie coś załatwię bez czekania w kolejce.
Bez numerka oczywiście podejść nie można, bo to przecież byłaby obraza majestatu.
Szukam więc maszyny i … jak kamień w wodę przepadła.
Pamiętam gdzie ostatnim razem Mutaz szedł po numerek, ale tam “cud-maszyny” nie było.
Jak na złość, również nikogo nie było w okienku informacyjnym. Policjantek spytać się nie można (zresztą i tak bym nie pojął, o co chodzi, bo one kaleczą angielski).
Po 3 minutach ganiania po urzędzie, jak każdy prawdziwy facet, musiałem okazać skruchę i zapytać gdzie jest ta “bileterka”.
– … a tam, za ladą – facet pokazał stanowisko jednego z policjantów.
– … ale tam nikogo nie ma. A samemu można sobie wydać numerek?
Przeczące kiwnięcie uświadomiło mi, że jednak nie załatwię tej sprawy w 15 minut. Musiałem czekać, aż się pokaże mundurowy i łaskawie oderwie świstek papieru.

Na szczęście na Policji nikogo nie było, więc te 3 minuty czekania mnie nie zmartwiły.
– Chciałbym odebrać właściwe prawo jazdy – rzekłem spokojnie do “ninja” siedzącej za ladą.
– Dokumenty poproszę.
Wyjąłem cały plik, który wziąłem od Mutaza.
– Pana prawo jazdy
– ????
– Australijskie proszę Pana.
Wyciągam i pokazuję. “Ninja” zabiera cały plik i przegląda.
– Brakuje kserokopii tymczasowego prawa jazdy.
– Powiedziano mi, że to są wszystkie dokumenty, które Państwo wymagacie przy składaniu wniosku. Po co Pani kserokopia, skoro ja oddaję ten dokument?
– Należy się 250QAR i kserokopia.
– aaa… przepraszam, niby gdzie to ja mam zrobić?
Palec wskazujący sugerował miejsce poza budynkiem.
Sęk w tym, że przed nim jest tylko parking i nic więcej.
– Ale tam jest tylko parking – moje słowa zdały się nie trafiać do “ninja”, bo ręka wciąż była ustawiona w pozycji “Won za drzwi”.

Dlaczego to zawsze musi się mnie przytrafiać? Mutazowi urwę [cenzura] za to, że znów mi czegoś nie przygotował jak należy.

Trudno, zagrałem idiotę i wszedłem do innego budynku. Na drzwiach stało “Accountancy” (cokolwiek to znaczy 😉 )
Stary Hindus wykazał się jednak większym zrozumieniem i wykonał mi fotokopię bez mrugnięcia oka. Są jednak porządni ludzie w tym Katarze.

Gdy wybiegałem z budynku księgowości z głośników rozległo się znajome “aaaaajajajajaajjajajjaj”. “Ninja” jednak siedziała za ladą i czekała na moją kserokopię. W ręku trzymała nowiutkie prawo jazdy.
– Należy się 250.
– Już płacę – i podaję jej plastykową kartę. Wystukuję PIN.
Moja radość trwała 10 sekund.
– Pan nie ma pieniędzy.
Powtórne wbicie PINu nie zmieniło komunikatu. Zimny pot oblał moje ciało.
– Jak to nie ma? Przecież w niedzielę wpłaciłem 6-tygodniową pensję.
Wydruk był jednak bezlitosny.
Ale jak to się mogło stać? Przecież wszystko tak fajnie szło z bankiem i nagle by zdechło bez powodu? Okradli mnie? Popłakać się można.
– Pan weźmie z góry taką kartę (coś na kształt biletów miejskich w Warszawie albo kart upominkowych w australijskich centrach handlowych), przeleje gotówkę i wróci tutaj.
Jak przelać pieniądze, skoro nie mam dostępu do konta?
Z pomocą przyszedł kolejny Hindus. Użyczył mi swojej karty. Bezinteresowności w tym kraju jednak nie ma, a pan z księgowości stanowi tylko wyjątek potwierdzający regułę. Pobrał ode mnie w gotówce również opłatę manipulacyjną w wysokości 5% – zdzierstwo jak cholera. Czasami mam wrażenie, że to wszystko jest tak ukartowane, by klient nie mógł płacić kartą.

Z WK wyleciałem jak oszalały.
SMSem sprawdziłem stan konta. Gotówka na miejscu jak się patrzy czyli niestety znów się dałem naciągnąć frajerom.

Ale oto przytrafiła mi się kolejna niespodzianka. Co z tego, że prawidłowo zaparkowałem auto, skoro dwie Toyoty, za mną i przede mną źle stanęły. Wyjechać nie sposób bez szalonego kręcenia kierownicą. Gdy jakoś udało mi się wybrnąć z “japońskich” kleszczy, na moje życie zaczęło polować trzech innych kierowców. Tutaj nie ma litości dla kogoś, kto ma problem na drodze. Jeśli jesteś małym samochodem, do ruchu nie pozwolimy Ci się włączyć. Jakim cudem przeżyłem nawijkę, nie wiem. Wiem tylko, że do końca dnia znałem dwa słowa – [cenzura] i [cenzura]. Para szła uszami, a serce mocno biło nawet przed snem.

PS.
Dziś już jest wszystko w porządku, no może prawie w porządku, ale ja jestem zadowolony z siebie.
Udało mi się doprowadzić do stanu używalności jedno stanowisko pomiarowe w naszym laboratorium. Gdy nikt nie przeszkadza mi w pracy, nie domaga się bzdurnych raportów (potem i tak ich nikt nie czyta), to efektywność pracy szalenie wzrasta 🙂

PS.PS.
Znów było trochę zamieszania ze sprawą XXX. Agili twierdził, że ją zawiózł. Następnego dnia jednak widziałem ją u niego na biurku. Delikatnie podszedłem naszego PO i już dziś wiem, że aplikacja została podpisana przez szefa mojego szefa.

Nie wiem jak to możliwe, że jeszcze nie dotarła do HGQ. Muszę to też wyjaśnić. Pan techniczny z RAA osobiście wydał tę aplikację osobie,  która miała ją zawieźć do HGQ, ale jakoś ta nie raczyła dojechać jeszcze na miejsce.

Wiecie – najgorsze jest to, że nie wolno mi się ruszyć z biura, by osobiście dopilnować własnych spraw. Ach, gdyby tu były Neroli i Stella z MV, o ile łatwiejsze byłoby tutaj załatwianie wszelakich spraw urzędowych.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *