Pracująca Wigilia

Dziś Wigilia, a ja ten dzień spędziłem w pracy. Może bym nie poszedł, ale Najwyższy musi mieć wobec mnie jakieś fajne plany skoro nie sprzeciwił się temu w ogóle 🙂

W środku nocy zachciało mi się sprawdzić, kto z Was z Australii jest dostępny na sieci, więc o mały włos, bym się spóźnił do pracy.

Znowu nie było Mohammeda. Miarka się przebrała. Nie będę więcej stał na korytarzu. Wszedłem do pokoju konferencyjnego i tam zaszyłem się (przy otwartych drzwiach) na 15 minut.
Najzabawniejsze, a może najdziwniejsze było to, że każdy kto przechodził witał się ze mną. Czemu więc nie robiono tego, gdy jak ofiara losu stałem na korytarzu? Widać człowiek bez swojego biura jest nikim w QP 🙂

Staram się być miły dla pana technika, ale jego zachowanie jest dalekie od savoir-vivre’u. Dziś znowu miał pretensje, że czekałem na niego na korytarzu. Sęk w tym, że nie czekałem, więc delikatnie dałem mu do zrozumienia, że niepotrzebnie się ekscytuje, czym jeszcze bardziej go zdenerwowałem 🙂
Niech się burak uczy, że może Polak jest cichy, ale swój honor ma i nie da sobie w kaszę dmuchać.

Mam już dosyć siedzenia. Z nudów zacząłem przeglądać materiały szkoleniowe i zastanawiać się, co w nich zmienić. Ogromna ilość literówek, o formatowaniu i układzie podręczników w ogóle nie wspominam. Nie mam nic przeciwko wspieraniu się internetem, ale kopiowanie tego „na żywca”, to naprawdę przesada. Poza tym poziom materiałów jest dobry dla kogoś, kto ma jakiekolwiek podstawy, a miejscowi studenci zdają się nie mieć żadnych – przynajmniej z tego co opowiadają koledzy.

Przygotuję też pewnie dla nich (czyt. a przede wszystkim dla siebie) słowniczek trudnych pojęć. Straciłem biegłość w nomenklaturze mechanicznej, więc jest okazja, by sobie ją odświeżyć.

Niespodzianka świąteczna – QP zafundowało prezenty pracownikom. Skórzane teczki-dyplomatki. Trochę masywne, ale przyda się do noszenia materiałów szkoleniowych. Biegnę i ja, bo może mi też się należy. Wieść szybko się rozniosła o darmowych teczkach, bo idziemy więc w sześciu. Wchodzimy do budynku administracji.

wow, inny świat, wszystko nowiutkie, wszędzie czyściutko, personel jak z żurnala. I sami zakapturzeni 🙂

Dopadamy do biura. Keith i Peter nie mieszczą się w drzwiach. Zgadnijcie kto je zablokował 😀

Jak sęp spragniony padliny rzuciłem się na rozdawane paczki. Chwila, chwila. Jeszcze podpis, bo inaczej nie wydadzą mi prezentu. Musisz być na liście uprawnionych.
A, b, c … sunę w dół paluchem po liście szczęśliwców. Ga, Ge, Gi, Go, Gu, Gy… nie ma mnie. Czułem, że jednak nie da rady wyszarpać niczego dla siebie.

Zaraz, zaraz. W Australii czasami mylono nazwisko z imieniem, więc może jestem pod literą W. Druga, trzecia strona…. Jest W. Palec wskazujący szybko przelatuje po nieznanych nazwiskach. JEST, JEST, JEST. Dzięki Ci Boże, na samiutkim końcu, z dopiskiem (NEW), ale przyznano mi noworoczny upominek.

Składam podpis i już się cieszę ochłapem, który spadł z pańskiego stołu. Nie oszukujmy się proszę 🙂

Jeszcze nie widziałem, by jakakolwiek firma rozdawała tysiącom pracownikom i kontraktorom prezenty z najwyższej półki. Dla Petera i Keitha dziś nie starczyło 🙁 Zaproszono ich na jutro.

Po powrocie do domu, rzuciłem plecak na sofę, i jak rasowy sęp zabrałem się za oglądanie swojej zdobyczy.
uhu, kalendarzy teraz będę miał pod dostatkiem. Ścienny, kieszonkowy, książkowy. Dorzucili jeszcze długopis i kalkulator – pewnie bym mógł przeliczać zarobione petrodolarki, hahaha.

Glyn poprosił mnie, bym mu pokazał, gdzie jest Carrefour. Niby prosta droga, ale jako pasażer nie zwracałem na to uwagi.

Dwa słowa z Tonim i wszystko jasne.

Glyn dziś jest najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem, bo dziś przylatuje do niego rodzina. Trochę późno jak na zakupy, ale skoro uważa, że zdąży – jego sprawa. Zgodziłem się, bo nie zamierzam dziś siedzieć w domu. Zresztą po co? Jesteście daleko ode mnie. Pewnie już po wigilijnej kolacji (Ci z Australii) lub też przed (Ci z Europy). Na święta nie powinno się samemu zostawać w domu. Nachodzą wtedy człowieka głupie myśli, rozważania na temat sensu życia na odludziu. Pieniądze nagle przestają się liczyć. Liczy się ta druga osoba, a ona jest przecież tak daleko. I co z tego, że jest Skype, telefon czy e-mail? Kontakt fizyczny jest ważny nie mniej niż ten duchowy.

Na przejażdżkę zabieram plecak, może coś kupię w Villagio.
Niestety, znowu dałem ciała. Zapomniałem wyjąć z plecaka swoje dokumenty, więc jak przyszło do zakupów, to mnie zawrócono do przechowalni. Jedno spojrzenie i już straciłem zaufanie do pracownika przechowalni – krzywo mu z oczu patrzyło.

Trudno, przejdę się po galeriach handlowych. Niewiele było rzeczy wartych oglądania. Większość sklepów dla muzułmanek.

Nie wiedziałem ile czasu Glenowi zejdzie się w sklepie, więc siadłem na ławeczce i obserwowałem przewijający się tłum.

Dziś postanowiłem przyglądać się obuwiu zakapturzonym. Jaka to moda panuje w Katarze? Szczerze? sandały muzułmanów są obleśne, dla mnie brak stylu. Nie mówię, o jakości wykonania, bo to z pewnością skóra pierwszej klasy, ale ten fason, … ohyda!!!

Muzułmanki zaś gustują w obuwiu typowo europejskim. Było na co popatrzeć 😀 Mówię o obuwiu, bo nóg nie miały odkrytych, więc proszę się mnie nie pytać, czy Arabki są zgrabne 😉

W drodze powrotnej stoimy w gigantycznym korku. Ludzie trąbią, wrzeszczą coś do siebie w aucie, wpychają się na chama. Jeśli powiem, że na czwartego, to i tak nie byłoby w tym ani odrobiny przesady. Próbują rozpychać się na drodze ile można – moim zdaniem, to jest główna przyczyna zatorów i stłuczek.

Dodatkowo, późne ustawianie się na odpowiednim pasie sprawia, że na skrzyżowaniach i rondach poruszają się w ślimaczym tempie, albo jeszcze wolniej 🙂 Glyn się wk…a, Simon gada coś o samochodach, a ja myślami jestem nie wiadomo gdzie.

Pół roku temu chodził mi pomysł zorganizowania świątecznej imprezy u mnie, by w końcu przekonać niedowiarków, że zachodnie dzielnice Melbourne nie są takie złe do życia, jak się o nich mówi i pisze w mediach. A tu proszę, jestem na Półwyspie Arabskim, który według mediów żyje własnym, terrorystycznym życiem, gdzie nie znasz dnia ani godziny zamachu. Tylko czemu życie biegnie tutaj tak spokojnie?

Nie mam ochoty nigdzie ruszać się z domu, ale Rey proponuje kolacje we włoskiej restauracji. Idę bez specjalnego przekonania, ale warto było ruszyć się z domu. Przynajmniej godzinkę miałem z głowy. Nie musiałem przepędzać okropnych myśli, dlaczego kolejne Święta spędzam sam 😉

Wesołych Świąt dla Wszystkich i każdego z osobna

Plotki

Według krążących plotek:
A. mam pracować w trzech różnych miejscach
– na północy kraju w Ras Laffan
– na południu w Mesaid (jeszcze nie wiem gdzie to jest)
– na zachodzie w Durkhan

B. jako jedyny człowiek z „Certificate IV Training&Assessment” mam wykładać na poziomie III i IV. Pozostali mogą tylko na poziomie I i II.

C. Przed końcem roku mam być już rezydentem Kataru, mieć prawo jazdy i w końcu własny samochód.

D. Jako Australijczyk będę zobowiązany do napisania nowych materiałów szkoleniowych

Fajnie, że się o mnie mówi w kuluarach, tylko czemu ja do cholery o tym nie wiem z pierwszego źródła.

Dobra wiadomość dla planujących mnie odwiedzić. Nie powinno być z tym problemu. Potrzebna jest kopia paszportu, wyciąg z banku za ostatnie pół roku. Australijczycy mogą to wizę załatwić sobie sami zaraz po wylądowaniu na lotnisku.

Polacy muszą podesłać mi wyżej wspomniane dokumenty (nie wiem czym sobie zasłużyłem, że poznam stan waszych kont, ale podoba mi się to, hahaha), a moim obowiązkiem jest załatwienie tego na miejscu. W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych okażę, to co mi podeślecie, plus dokument stwierdzający mój stały pobyt.

Do pełni szczęścia będzie brakowało tylko biletu lotniczego. Niestety nie jestem jeszcze prawą ręką szejka, więc mój udział procentowy w cenie biletu wynosi na razie 0% 🙂

Dami (Hindus) właśnie mnie „rozwalił”. Wyjął śniadanie. Mlaskał, mlaskał, aż wykurzył mnie z pokoju. Skoczyłem więc na kawę. Wróciłem jak przestał mlaskać.
Po śniadaniu odbiło mu się dwa razy, zaliczył trzy beknięcia. Już przywykłem do tego, choć dalej mnie to irytuje.
Ale to co zrobił przed chwilą przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Założył swój fartuch (nasze zaj…te ubranie wykładowcy w kolorze “navy blue”), stanął do nas plecami (mnie i Antara), puścił dźwiękowego tajniaczka i jak gdyby nic się nie stało, obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Wrócił jak się atmosfera przerzedziła.
I jak tu faceta nie lubić? 😀

Jutro Wigilia – ciekawe co u Was słychać?

Badanie lekarskie

Dzisiaj jest ten dzień. Zobaczymy jak wygląda tutejsza służba zdrowia. Sprawdzenie grupy krwi mile mnie zaskoczyło, ale wg tego co opowiadali koledzy, to będzie szokiem, pewnie nie tylko dla mnie, ilość badanych ludzi.

Mutaz, Sudańczyk, ma po mnie przyjechać o 7 rano, ale dla pewności nastawiam budzik na 4:30. Pierwszy sygnał zignorowany, drugie nie doczekałem. W duecie zawyły jęki z meczetów z odgłosami spychaczy na pobliskiej budowie. Okna zamknięte, ale ponieważ w domu nie ma prawie mebli, więc echo niesie się jak cholera. Cóż, przed piątą nie da rady już spać.

O 6 jestem gotowy. Tak dla przyzwoitości, gdyby się okazało, że pomyliłem godziny.
Nie pomyliłem. Nikt po szóstej nie zadzwonił z pretensją, że nie ma mnie jeszcze na dole.
Komputer już schowany do plecaka, śniadanie zjedzone. Co robić przez tę godzinę? Wiem. “Uruchomię” w końcu komodę i szafę. Poszło szybko. Ale do pełnego wypełnienia jeszcze dużo mi brakuje, więc jakby ktoś z Was by przyjechał, to na pewno się znajdzie miejsce i dla niego.
Walizka na szafę, stare reklamówki posłużą jako miejsce składowania rzeczy do prania. Jasne, ciemne, czerwone i szafa gra 🙂 jak będę pewny że zostanę dłużej, to sobie kupię kosz na brudną bieliznę, na razie szkoda kasy (ale sknera 😉 )

6:20 – wciąż mnóstwo czasu. Odpalam TV, skaczę po kanałach. Nuda.
Zobaczymy co w kraju. Na TVP Polonia leci jakiś film. Wciąga mnie trochę, ale oczy kleją się do snu. Byle nie zasnąć, byle nie zasnąć…

Sprawdziłem – obejrzałem fragment “Mieszkania na Placu Zbawiciela” z Jowitą Miondlikowską (czy ktoś jeszcze pamięta jej telewizyjny debiut w “W labiryncie” – nasz pierwszy, polski, tasiemiec, ech, to były fajne czasy 🙂 Jakże daleko znalazłem się od poruszanych w filmie problemów – małżeństwo, dwójka dzieci, marzenia o własnym M-3, a jedynie szara rzeczywistość w domu z teściową i życiem na pudełkach.

Siódma – jestem już na dole. Ja w koszuli, Simon też, a Mutaz … ciepła kurtka i czapka zimowa 🙂

Jedziemy. Kierowcą jest Simon. Nawija jak maszynka, ale w końcu mogę go zrozumieć… pewnie dlatego, że powtarza dwa razy każde zdanie dla Mutaza. Biedny chłopak z niego. Jaja sobie z niego wszyscy robią. Odwala czarną robotę, a jak coś nie wyjdzie, to dostaje mu się za wszystkich. A wystarczyłaby odrobina dobrej woli… pojęcie nieznane ani w Katarze, ani w Australii. Oczywiście zdarzają się wyjątki, ale generalnie ludzie mają w d…e, że masz problemy z ich językiem.

30 min jazdy w korku i jesteśmy na miejscu. Jakieś straszliwe zadupie a ludzi kupa. Kolejka wystaje aż na parking. Ponad setka ludzi. K…a m.ć, przecież ja stąd do czwartku nie wyjdę.

Nie, nie, to nie dla nas kolejka. To dla “podludzi” (dyskryminacja rasowa jest tutaj przerażająca 🙁 ).

Stajemy w kolejce dla “ludzi”. Nie, nie, to też nie dla nas. Mamy wejść do środka od razu. Przynajmniej tak zrozumiałem gościa sprawdzającego wizy.

Przed wejściem do przychodni Mutaz dał nam po stówie. Prosił, by nie zapomnieć o zabraniu potwierdzenia zrobionych badań.

A w środku … obsługa taśmowa pacjentów. Nie, nie pomyliłem się. W poczekalni są dwa szeregi krzeseł, dziesięć rzędów, pogrupowane po trzy krzesełka. Siadamy z Simonem w lewym szeregu. Z przodu jakiś facet dyryguje ruchem na krzesłach. Rozsyła do odpowiednich okienek tych z pierwszych rzędów, a pozostałym każe się przesiąść o rząd bliżej. Ruszamy z Simonem do prawego szeregu.
Wpadka.
Zawiadamiający ruchem każe nam wrócić do lewego szeregu. Widać nie jesteśmy pierwszymi, co chcieli by mieć taśmociąg za sobą. Po 40 minutach jesteśmy w pierwszym rzędzie. Władczym ruchem ręki zawiadowca odsyła mnie do okienka numer 3. Czynnych jest pięć z sześciu dostępnych. To i tak o trzy więcej niż w Centrelinku było. Tylko że tam było aż dwanaście stanowisk.

Przede mną wciąż trzy osoby. Teraz stoję już w “normalnej” kolejce. Trzy, dwie, jedna… wolno mi podejść.

Koleś w okienku, ubrany w skórzaną kurtkę, w czarnych okularach, wyglądający jak miejscowy agent bezpieczeństwa, pobrał paszport, wizę, banknot. Gniewnym okiem spojrzał na mnie. Wystukał moje imię na klawiaturze. Zrobił fotkę. Oderwał wydrukowany dokument z igłówki i oddał mi wszystkie dokumenty.

Badanie krwi i RTG za 100 QAR. Mnożąc przez ilość pacjentów obsługiwanych co dnia, musząc robić tutaj fortunę 🙂

Tłum “ludzi” kłębi się na korytarzu. Mam iść na pobranie krwi (czemu wcześniej nikt mi tego nie powiedział? – przecież ja śniadanie jadłem rano, skromne, bo skromne, ale zawsze coś “na ruszt wrzuciłem”).

Nie, nie, kolejny zawiadowca pokazuje, że to nie dla mnie. Pan gdzie indziej.

Podchodzę do kolejnej rejestracji. O A…chu, kobieta mnie będzie obsługiwała. Czym sobie na to zasłużyłem? 🙂 Jak wyglądała? A bo ja wiem? Oczy miała umalowane, podkreślone kreską [?], ręce moczone w hennie (znaczy coś namalowane na nich miała). Nic więcej nie udało się wydobyć spod tej czarnej szaty.
– Następny… – ale co? a gdzie fiolka dla mnie?
Czekam cierpliwie przy ladzie. Po minucie sobie przypomniała, że zapomniała wydrukować kod na fiolkę.

Wchodzę w kolejny korytarz.
– Czy …
– Pan siada. Imię
– ? – przecież ma napisane jak wół, czarno na białym. – Wojtek
– Skąd jesteś? – przecież ma paszport w ręku.
– Z Polski. (from Poland)
– Skąd? Holand?
– Nie Holand, Poland
– Romania?
– Połlent – (matole jeden)
– a, Mołlenda, wiem gdzie to jest 🙂 – to dobrze, bo ja nie wiem, gdzie to jest 😀
Zaciskam pięść, lekkie ukłucie.
Dziwne, nie mdleję na widok kropel swojej życiodajnej cieczy.
Rozluźniam uścisk. Dwie minuty i po ukuciu nie ma śladu.

Jeszcze RTG i będę wolny.
Zrzucam z siebie koszulę, prężę zarośniętą klatę gladiatora (może kiedyś będzie gladiatora, na razie wygląda jak małpy zdjętej prosto z drzewa).

Staję w kolejce. Oby mi tylko plecaka nie podpieprzyli. Bo bym całą swoją historię stracił :[ Wchodzi Hindus, a technik mi zabiera kartkę. Co jest? Czemu moja karta weszła razem z Hindusem? Pewnie ktoś zapomniał przynieść, a sztuka jest sztuka, więc jest lekkie przesunięcie w danych. Spoglądam za siebie. Fatalnie. Ja dostanę kartę jakiegoś Murzynka. Drobny, ale wyjątkowo sprawny 🙂
Moja kolej. Ustawiam się plecami do maszyny. Wdech. Kiedy będzie hasło – Wstrzymać oddech i się nie ruszać.
Nie było. Mam już wyjść. 20 sekundowe RTG. Jestem wolnym człowiekiem.

Wypadam do przebieralni. Uff, jest plecak z laptopem.

Czyli kolejny problem za mną. Mały kroczkami zbliżam się do upragnionego celu. Jeszcze tylko (buchacha) odciski palców, przepustki do zakładów pracy, wiza stałego pobytu, prawo jazdy, samochód, konto w banku i może pozwolą mi popracować konstruktywnie, bo na razie tylko czas płynie 🙂

Przed obiadem pobiegłem podpisać książkę wejść/wyjść.
Jak przyjechałem, to Mohammed gdzieś polazł, a Ali nie miał klucza do jego pokoju.
Tym razem był. I wiecie co? Sukces. Poznałem w końcu swojego szefa. Mr Abass [KuntaKinteJakośTakMamNaNazwisko] z Sudanu. Trzeba będzie się nauczyć tych wszystkich imion, bo wstyd, że tak długo nie mogę ich zapamiętać. Ale co ja poradzę. Większość widziałem tylko raz, a na drzwiach mają szlaczki, więc rozeznać się nie mogę w tych arabskich imionach – pewnie mają ten sam problem ze mną. Tylko, że oni muszą zapamiętać jedno imię, a ja ponad trzydzieści. Ale dam radę.

Chyba James powiedział mi, że oni nie wiedzą jak się w stosunku do nas zachowywać, jak miło nas przywitać, więc wychodzi straszliwa “kaszanka”.

Abass nie wiedział, czy pierwszy ma mi podać rękę, czy mam usiąść, o czym ze mną rozmawiać. Wyglądał na cholernie zakłopotanego. W dodatku Mohammed, który mnie przedstawiał po angielsku, znów przeszedł na arabski, więc panowie coś tam brzdąkali pod nosem, a ja siedziałem jak ten palant, grzecznie szczerząc zęby do obydwu z nich.
Gdy chcieli się mnie pozbyć, to nie omieszkałem się zapytać o komputer, konto, dostęp do sieci i do internetu, przepustki.
– Wszystko w odpowiednim czasie, możesz odejść – Lubię ich ten władczy ton. Może chcieliby łagodniej, ale nie mają pojęcia jak to zrobić.
Nie dałem się tak szybko wyrzucić …
– a może kurs języka arabskiego? ułatwiłoby mi to porozumiewanie się ze studentami – może QP organizuje coś takiego?
– Mohammed, zaprowadź GO do Aliego!! – a gdzie za przeproszeniem PAN się podział? to każecie sobie mówić, PER PAN, a ja to NIM zostałem, ech, niczego tutaj się nie wywojuje. Trzeba sobie odpuścić – Wojciechu, LUUUUZ, inaczej padniesz.

Mohammed kazał Aliemu mnie zabrać na kurs językowy, ale z wymiany spojrzeń odczytałem
– Po..ło Cię stary, jak białasa wezmę ze sobą.

Kurs jednak darmowy nie będzie, ale 300QAR za trzy miesiące to nie jest wcale zawrotna kwota. Da się przeżyć. Przecież na coś trzeba te petrodolary przeznaczyć. Na koncie ich trzymać nie będę, bo co mi po nich w banku.

Ali narysował mi mapkę, jak tam dojechać. Sylwia na swoim blogu pisała, że adresami nie operują tutaj, czego wspomniana mapka jest tego przykładem. Na szczęście tak dokładną mi narysował, że ciężko będzie tam nie trafić.

Do domu wróciłem z Keithem. Ten gość nie wygląda na pana blisko 60tki. Niestety ma już 11-letniego wnuka. Nieważny wiek, ważne że sympatyczny i da się z nim pogadać nie tylko o pogodzie i footy.
A swoją drogą, tak wielu Ozich tutaj, a dyżurne tematy z Melbourne ani razu nie były poruszane – mam na myśli właśnie footy, oraz krykiet, pogodę, bbq, wymarzonym urlopie w Queensland. Keith raczej nie rozmawiał by o tym, bo pochodzi z Townsville 😀
Muzyczki też fajnej słucha sobie w aucie. Trzeba będzie zakupić sobie przejściówkę do mp3-playera, a przede wszystkim odtwarzacz. Kto w obecnych czasach montuje radioodtwarzacze kasetowe do aut? no kto? Katarczycy 🙂

Ojoj – Antar (Egipcjanin co siedzi na przeciwko mnie w biurze) zrezygnował z mieszkania w naszym bloku. Poprosił o trzypokojowe mieszkanie, ale obie sypialnie mają być umeblowane – u nas niestety jest tylko jedna:) Szkoda.

Ale nic straconego, bo podobno wczoraj w nocy wprowadził się Glyn. Młodziak z Anglii, ale z rozmowy wyszło, że bardzo doświadczony w pracy z Arabami. Dwa lata szkolił robotników w Arabii Saudyjskiej, więc życie w Doha to już dla niego pestka. Pojutrze przyjeżdża do niego żona z dwójką dzieci (4+1). W drugi dzień świąt do Toniego przyjedzie żona z synem, więc trochę nam się zaludni pięterko. Oby tylko nie pochłonęło ich za bardzo życie rodzinne, bo ciężko być samotnym w tłumie.

Ale co ja się martwię. Przecież Wy jesteście chętni mnie odwiedzić, prawda? :-]

W ramach sąsiedzkiej pomocy ustawiłem internet Glynowi. Uchodzę już w budynku za speca od komputerów. I niech tak zostanie.

Ach, zapomniałem Wam powiedzieć, że przyniesiono nam nowe fotele. Wyglądają porządnie, można się na nich trochę pokiwać, a przede wszystkim nie ma się wrażenia, że się rozpadną po tygodniu.

Zanim nastał pierwszy zakatarzony weekend

4:30
Za co? za jakie grzechy ja muszę tak wcześnie wstawać? – mam to głęboko, leżę dalej…

Przypominam sobie dlaczego tu jestem i jaki sobie cel postawiłem przed sobą. Od razu trzeźwieję i podnoszę się z łóżka. Katar leje się równo z nosa. Kinol czerwony pewnie od nadmiaru wrażeń 🙂

6:30
Znowu to samo. Mohammeda nie ma. Czekamy, dowcipkujemy sobie.

Pojawia się Wayne. Człowiek odpowiedzialny za ośrodek szkoleniowy w Ras Laffan (fabryka miasto, na północno-wschodnim wybrzeżu Kataru). Byku to mało powiedziane. 195cm wzrostu, 120kg żywej wagi, z równie wielkim brzuchem.

Tony i Ray dziś jadą na rekonesans naszego docelowego miejsca pracy. Pytam się grzecznie Wayna czy mogę z nimi jechać na wycieczkę. Nie, bo on nie wie co ze mną ma zrobić. Nie ma żadnych wytycznych, więc on nie może sam podejmować decyzji.

I na tym właśnie polega tutaj życie zawodowe. Wyluzuj chłopie, nadejdzie odpowiednia chwila to się zrobi wszystko. Dziś nie da rady. I tak już słyszę od tygodnia. Jeśli za to siedzenie mi zapłacą to fajnie, gorzej jeśli nie wpłynie kasa.

Pan Antar, Egipcjanin ode mnie z pokoju, doczekał się na internet. Dwa tygodnie codziennych telefonów, aż w końcu przyszedł koleś i mu to założył. Gwoli ścisłości, najpierw Antarowi wysłano list z instrukcją jak ma to sam sobie zrobić, ale niestety nie działało nic. Jako uczynny człowiek spojrzałem na to fachowym okiem. Wyjście na miasto miał, ale niestety nie mógł „się autoryzować”, co de facto znaczyło, że nie może korzystać z internetu 🙂

10:00
Poszedłem pogadać z Peterem. Facet po 60-tce, a dopiero po raz pierwszy w życiu opuścił Australię. Na potrzebę wyjazdu musiał sobie wyrobić w trybie ekspresowym paszport. Takiemu to dobrze. Całe życie poza światem. Ale prawdę mówiąc nie podchodzi mi pod obraz typowego Kangura. I bardzo dobrze. Jest o czym z gościem porozmawiać. Dziś co prawda rozmowa była o niczym, czyli o pracy, ale zawsze dobrze z kimś zamienić parę słów gdy się nudzisz jak cholera, a pokazać tego nie można 🙂

11:30
Drepczę na lunch. Sam, bo przecież koledzy pojechali na północ. Pogoda typowa zimowa, przenikliwie zimny wiatr, słońce nisko nad budynkami, gałęzie drzew gną się pod napływem gęstej atmosfery. I gdyby nie 25C na dworze (tak przypuszczam) to pewnie za chwilę nadciągnęła by zawierucha śniegowa z Polski.

Wchodzę na salę, szybkie spojrzenie dokoła, czy aby przypadkiem nie ma nikogo z zarządu.
Siadam.
Zamawiam kurczaka po indyjsku.

Kelner przynosi mi koszyczek chleba. Taki zapychacz przed głównym posiłkiem.
Nagle przychodzi olśnienie. Już wiem, gdzie złapałem katar. W tej cholernej restauracji jest tak przewiewnie. Człowiek przyzwyczajony do upałów albo do zimna, ale nie do zimowej bryzy wydobywającej się z sufitu.

Uff, trochę pikantna ta potrawa. Na talerzu został ostatni kawałek kurczaka, gdy na salę wchodzi Amerykanka. Podchodzi do jednego ze stolików. Odsuwa krzesło. Zerka w lewo. Ja się kłaniam. W mordę, wiedziałem. I bądź tu dżentelmenem. Kobieta o skrzeczącym głosie drepcze w moją stronę.
– Czy mogę się przysiąść?
Zanim przełknąłem ostatniego kawałek kurczaczka, już siedziała. Nie wypadało wstać od stołu póki nie zjadła, więc dla towarzystwa żułem ostatnie kawałki chleba.
Miłośniczka henny, bo lewą dłoń miała pokrytą dziwnymi wzorkami, nie przestawała gadać. Z początku myślałem, że to czarne na dłoni to brud, ale jednak zakrętasy układały się trochę mniej chaotycznie niż wydawało mi się na pierwszy rzut oka 🙁

Że co? że Amerykanka? buchacha
Angielka z Manchesteru, po ekonomii. Wykłada w QP podstawy nauk ścisłych.
Ray miał rację. Pali jak smok. Wyziew tytoniowy był nie do zniesienia.

Trish (a w zasadzie Patricia) jest pierwszy raz na długim wyjeździe zagranicznym poza Wielką Brytanią. Typ antysocjalny, jak sama siebie określa, bo przecież nie będzie się zadawać z facetami z naszego bloku. Co by sobie Arabowie o niej pomyśleli 😉 A jednak do mnie podeszła.

Trzeba wiać, póki jeszcze ma coś na talerzu.
– Chętnie bym został dłużej, ale już ponad godzinę temu wyszedłem z biura, muszę niestety już iść.
– Nic nie szkodzi. Nie będę już więcej jadła.
O rany, czyli kolejne 15 min wymuszonej gadki-szmatki.

Proszę o rachunek, ona się upiera, że zapłaci. Po drugiej próbie odpuściłem. No skoro tak bardzo nalega… :-] W domowym portfelu się nie przelewa, więc każda dotacja mile widziana 🙂

O rany (po raz drugi w tym paragrafie), Patricia przyjechała na lunch autem, a miała ze swojego biura nie więcej niż 500m.

Wojciechu, nie dziw się. Przecież jest zima, jeszcze by ją porywisty wiatr porwał i co? i dobrze by zrobił 😉

Brytyjka odwiozła mnie pod same drzwi budynku, w którym mam pokój. Wiedziała nawet gdzie to jest, czyli jest co najmniej miesiąc w tym ośrodku 🙂

14:25
Mohammed mnie OPR, że za późno przyszedłem podpisać listę wyjść. Dziwny facet. Przecież jeszcze jest dużo czasu do jego modłów.

James, w drodze do domu, wyjaśnił mi , że nie o modły tutaj tym razem chodziło. Wszyscy z głównego biura dali nogę o 11:30, a on musiał czekać na mnie do w pół do trzeciej. A wystarczyło przyjść, dać listę i po sprawie. I tak bym nigdzie nie wyszedł, bo nie miałbym jak wrócić do domu, a z buta poprzez rozgrzebaną autostradę nie chciałoby mi się dreptać. I weź tu człowieku pojmij Araba. Nic nie powie, a potem wylewa swoje frustracje na Ciebie.

I znowu OPR. Za dużo tych OPR jak na jedną godzinę. Tym razem ostro zareagował James. Jakaś “otulona” strąbiła go niemiłosiernie, a ja pan ciekawski odwróciłem się. Sęk w tym, że patrząc na kobietę, coś mówiłem do niego, a to największa zbrodnia. Kobita nie wie, że mówię do kierowcy i może złożyć doniesienie na policję, że jej bluzgałem z innego auta. Zgadnijcie komu by uwierzyli? 😀 Czyli od dziś, daję się zatrąbić na śmierć każdej kobiecie w Katarze 🙂

Wieczór
Kto mnie zna, wie, że nie lubię korzystać z cudów techniki bankowej. Bankomaty, bankowość internetowa – to wszystko mnie przerażało. Jestem jednak w Katarze, a po tygodniu już skończyły mi się zaskórniaki. Wybór był prosty. Zdycham z głodu albo idę wypłacić pieniądze w bankomacie. Wolę być jednak biedny niż głodny.

Lecę do znajomego bankomatu. OUT OF ORDER.
Czyżby Bóg przestrzegał mnie przed bankructwem?
Lecę dalej. Kolejny zajęty. Zresztą nie znam firmy.
W biegam do Royal Plaza. Przepych wylewa się na mnie, ale ja muszę do bankomatu, inaczej padnę z głodu.
Jest.
Żegnam się w myślach. Raz kozie śmierć.
Połknęło kartę.
Wystukuję PIN.
Wciskam 500. Może nie wejdę w debet.
Szuruszuru szuruszuru Co jest grane? za długo coś to trwa … 🙁
szuruszuru szuruszuru iyiyiy otwiera się klapka. Jest karta. To dobrze.
szuruszuru iyiyiy jeszcze lepiej, jest kasa
szuruszuru iyiyiy rachunek. Uff, coś zostało mi na koncie.

Lotem błyskawicy wpadam do domu. Loguję się do australijskiego banku. Od razu mam potwierdzoną operację. Pobrali mi 5AUD, ale to znikoma cena za moje szczęście. Mam za co żyć w następnym tygodniu 🙂

Drugi dzień w pracy

Wstałem o 4:30. Chore, normalnie chore, ale co zrobić? Praca to praca.

O 5:45 byłem gotowy. Muszę poprawić skuteczność, inaczej będę chodził na rzęsach.

5:55 odjeżdżam z Rayem i Simonem spod domu. Jedziemy inną drogą niż wczoraj z Omarem. Teraz to nawet z zamkniętymi oczami mogę trafić do roboty. Wczorajszej trasy nie miałbym szansy powtórzyć, przynajmniej nie teraz.

6:10
Jesteśmy na miejscu tzn. w RAA – czy ja aby na pewno jestem inżynierem tutaj? 😉

20 minut czekamy na Mohammeda (tego kuśtykającego). Narobił sobie facet problemów, bo odesłał Johna (jednego z wykładowców) do domu, a jest dla niego nikim. W ogóle facet tutaj jest trochę wyżej niż obywatele trzeciej kategorii łażący w żółtych kombinezonach. Poczuł chłop władzę i lekko przesadził. Może i miał rację, ale forma w jakiej to zrobił uraziła dumnego Anglika. Ten gdzieś zadzwonił i zrobiła się afera. Widać Arabowie są bardzo przeczuleni na tym punkcie.

————————
Nie, nie, nie – no nie wytrzymam, jak można tak sapać, bekać, stękać, harchać – co za czasy. Hindus czuje się super swobodnie, Egipcjanin udaje, że pracuje, a ja zbijam bąki – znaczy bloga piszę 🙂
——————————–

9:00
Nie zdzierżyłem. Wyszedłem z biura po ołówek.

Mohammed gada przez telefon. Ali nie pokaże mi skąd wziąć ołówki, bo nie należy to do jego obowiązków. Jak sobie przypomnę pracę w muzeum, gdzie każdy był tak bardzo pomocny…

Pan techniczny skończył pogawędkę.
– Welcome – (ale na twarzy miał wypisane Czego k..a znowu chcesz ode mnie? Won do biura gdzie Twoje miejsce)
– Skąd mogę wziąć ołówek? Tylko z W13 czy może gdzieś jest inne miejsce?
– 5 minut i jestem do Twojej dyspozycji (… jeśli jeszcze będziesz w moim biurze).
Wraca po 3minutach.
– 5 minut, muszę do toalety.
Nie ma go przez co najmniej 10min.
Wrócił.
– Idziemy przedstawić Cię bezpośredniemu szefowi. Potem dostaniesz swoje ołówki.
Walimy do biura obok.
Szefa nie ma.
Siadam.
Wchodzi Arab. Obchodzi mnie od tytułu, ale się podnoszę. Nie wypada przecież siedzieć jak szef wchodzi, prawda? 😉

Na pytanie skąd jestem, mówię, że z Polski, choć mieszkałem ostatnio w AU.
– A, Polska, niechcący wygraliśmy z Wami mecz towarzyski w Sydney w 1981 roku.
Nie wiedziałem, że w tych czasach w ogóle mieliśmy jakieś spotkania na terenie Australii. Nie powiedział, że chodziło mu o piłkę nożną, ale wywnioskowałem z opisu zdobycia bramki przez jego drużynę. (czyli mamy już jeden wspólny temat z szefem i nie jest to bynajmniej praca).
– Jakby co, wal jak w dym. Jesteśmy tutaj do Twojej dyspozycji.
Z tego co pokazuje techniczny, to mam bardzo poważne wątpliwości, ale może się jednak mylę 😀

Mohamed bawi się komórką. Obraca ją w dłoni i niby przypadkiem po każdych 360o uderza o biurko. Lubi facet wk..ć ludzi. Ciekawe czy tak ma zawsze, czy tylko testuje moją cierpliwość 🙂

– Wiecie, rozumiecie, nie wiemy czy Wam założyć konto internetowe tutaj, bo przecież czasami będziecie jeździć na południe, czasami na północ, więc łącze internetowe będzie bezużyteczne. Musimy racjonalnie zarządzać internetem.
– A co gdy będę musiał wykład przygotować? na dysku przecież nie ma żadnych schematów, zdjęć, a to przecież podstawa przy nauce zawodu. To może będzie można chociaż z biblioteki korzystać?
– Taaa.. biblioteka to całkiem rozsądny pomysł.  Podoba mi się.
Ja chyba naprawdę za dużo od nich wymagam. Kasy jak lodu albo ziaren piasku na pustyniach, twierdzą, że mają najlepsze technologie, a dostępu do internetu mi bronią.

Idziemy w końcu po ołówki. Zahaczamy niestety po drodze o biuro Mohameda. Po co było wziąć klucz od razu? Ale żeby nie było za szybko, to najpierw pan technik wykonał telefon do kumpla.
Jaki to on jest nieszczęśliwy, że ktoś go wczoraj źle zrozumiał. Olaboga – nie było chyba wczoraj jego Boga z nim, bo tyle nieszczęść się na niego zwaliło ostatnio.

Skończył wreszcie lamenty i idziemy po moje nieszczęsne ołówki. Skoro już tutaj jesteśmy to może bym wziął sobie i długopis też. Gdy wyjąłem dwa Mohhamed aż syknął
– Nie ruszaj tego. Sam Ci dam.
Chleb powszedni człowiekowi chciałem odebrać 🙂 To się nazywa ta super pomoc. Dał mi wszystko, nawet dziurkacze i taśmę klejąca. Zszywki mogę wyjmować, ale zszywacza już nie dostałem. Mohammed siada w pokoju na zapleczu warsztatu i łapie za słuchawkę…

Chciałem się zapytać czy coś jeszcze ma dla mnie, ale w jego oczach wyczytałem WON DO BIURA.
Grzecznie podziękowałem i wróciłem do siebie.

Wybiła 10:00. Godzinę czasu zajęło mi załatwienie JEDNEGO ołówka. Nic dziwnego, że wciąż nie mam żadnych dokumentów ani przepustek.

—————————————–
A Dami beka i stęka jak to robił przed godziną.
Luuuz, Wojciechu luuuz, inaczej odpadniesz szybciej niż Ci się wydaje, hahaha
O, znowu głośno ziewnął – czyż koleś nie jest indywiduum? 😀
——————————————————-

11:30
W końcu udało mi się złapać Raya i Toniego na lunchu. Podobno nie wolno nam tam chodzić, gdzie byliśmy dzisiaj na obiedzie, ale co tam. Raz się żyje. Jako osoby niezatrudnione bezpośrednio przez QP nie mamy prawa korzystać z klubokawiarni. Ale co zakazane najlepiej smakuje, prawda? Wszyscy uśmiechali się do Raya i Toniego, a ja nie wiedziałem dlaczego. Potem się okazało, że jak byli po raz pierwszy w restauracji, to tuż przed złożeniem zamówienia na salę weszła grupa naszych menadżerów i musieli cichaczem wypełznąć z sali. Personel rwał boki, ale na szczęście góra nie zauważyła ich obecności.

Na obiadek zamówiłem sobie pierś z kurczaka, z ryżem i warzywami. Do tego mrożoną herbatę. Całość – 18QR, czyli jakieś 7AUD. Taniocha, no może nie w Polsce, ale przy zarobkach europejskich czy australijskich to naprawdę jest relatywnie tanio.
Kelner przyniósł herbatę. Myślałem, że otworzą Liptona z butelki, a podano mi pokruszony lód zalany zwykłą herbatą. No co? przecież zamówiłem mrożoną, tak? to czemu Ray z Tonim tak rżą na widok tego gigantycznego kielicha 😀

Kolejna cenna uwaga Toniego.
– Pozwól Mohammedowi czuć się ważnym, być naszym bezpośrednim przełożonym.

Stało się. Zostałem Paniskiem. Przydzielono mi służącego. Jest odpowiedzialny za to, bym zawsze miał herbatę/kawę, gdy tylko tego zapragnę. I xero też ma dla mnie robić.
Ale dlaczego? dlaczego ja nie mogę tego sobie sam robić? czyżbym już tak wysoko stał w hierarchii społecznej, że te proste czynności przynosiłyby ujmę mojej skromnej Jaśnie Wysokości?
Z wrażenia zapomniałem zapytać się jak ma chłopak na imię.
(Komentarz tylko dla pań. Naprawdę fajne z niego Ciacho. Tylko co z tego? ja gustuję w Towarach i zmieniać tego nie zamierzam, hihihi)

———————————-
Dami przyciął komara, i to przy otwartych drzwiach, hahaha
———————————-

Po pracy Ray odwiózł mnie do domu. Chwila relaksu i kolejna porcja biurokracji. Mam zrobić badania na grupę krwi. Tony twierdzi, że tak będzie lepiej i szybciej. Zanim cokolwiek mi każą zrobić upłynie kolejny tydzień. Szkoda marnować czasu.

aha, czy już wspominałem, że hydraulika wciąż mi nie załatwiono. Nie mam odpowiedniego ciśnienia w rurach, więc by się wykąpać muszę tulić się do ściany. Pod przysznicem też można się przytulać, ale żeby od razu ze ścianą? 😀
Dobrze, że mamy tutaj lato, tzn. takie umiarkowane polskie lato, bez deszczu 🙂 Strach pomyśleć co by było gdybym przyjechał w czasie prawdziwego lata – nic, pewnie bym się zadrapał na śmierć z brudu 🙂

Ray siedzi na Skype, więc zabieramy mu klucze od Lancera i jedziemy z Tonim na przejażdżkę. Badania krwi – biuro – bank – biuro.
Po drodze przejeżdżamy po piętach Peterowi, Jamesowi i Keithowi. Będą mieli nauczkę, by nie przebiegać przez trzypasmową drogę szybkiego ruchu.
Przerażający jest tutaj sposób jazdy. Żadnych zasad, tzn. może i są, ale ja ich jeszcze nie pojmuję.

Laboratorium – jakaś rozpadająca się rudera – zero luksusu. Od razu mi się rzuca w oczy osobna poczekalnia dla kobiet. Bo tylko mężczyźni mogą być pacjentami? Nie wierzę… Ach ten islamski liberalizm 😀

Na recepcji siedzi “otulona” kobieta. Lekko czarna na twarzy, więc chyba jednak nie urodzona w Katarze, przynajmniej nie ma białych rodziców.
– To są moje dokumenty i …
– Grupa krwi? proszę za mną
Recepcjonistka okazuje się być też pielęgniarką. Cholera, nie zauważyłem skąd wyjęła igłę.
Aj, czuję lekkie ukłucie w środkowym palcu. A gdzie dezynfekcja? prawda, była, tylko wszystko tak szybko się potoczyło, że mój mózg tego nie odnotował.
O, płytka mikroskopowa. Trzy kropelki mojej życiodajnej cieczy pozostały zabrane do analizy. Spoglądam ukradkiem przez drzwi do laboratorium. Rany boskie. Jacy Ci ludzie muszą być bogaci!!! Recepcjonistka – pielęgniarka jest też właścicielką tego interesu. Sprzętu nie powstydziłoby się żadna naukowa instytucja w Polsce. Najnowsza technologia za dziesiątki, żeby nie rzec setki tysięcy dolarów. I to wszystko w ręku jednej osoby.

A co mi tam? Zagadam jak fachowiec do fachowca. W końcu człowiek też mikrobiologią się bawił, może nie analizą medyczną, ale co to za różnica. Techniki przecież te same.
– Czy mogę dwa słowa zamienić z Panią?
– ??????
– Czy ja mogę rozmawiać tutaj z kobietami, czy jest to zakazane przez prawo?
– ?????
No to zamieniłem dwa słowa z właścicielką. Dialog jak się patrzy. A jaki rzeczowy. Trudno, może innym razem pójdzie mi lepiej. Wiem, wiem, nie musicie nic mówić. Chcę się pozbawić czterech kończyn i piątej, o zmiennych rozmiarach, w trybie ekspresowym. Na końcu zaś spadnie mi głowa.

Po udanej konwersacji dostaję wynik. A Rh + czyli przez trzy lata w Australii nic się nie zmieniło w moim ciele, i bardzo dobrze.

Znów spotykamy Petera, Jamesa i Keitha. Popołudniowy jogging dla zdrowia. Co prawda tylko na marsz mogą sobie pozwolić z racji wieku i/lub tuszy, ale i to dobre. Ja robię to samo w pracy, gdy idę do Raya i Toniego. Ucinamy sobie pogawędkę. Ależ ten James to plotkarz!!! i skąd on wie, co w trawie piszczy? Nieważne.

Jedziemy do biura. Ja oddam zdjęcia do dokumentów, które robiłem wczoraj, i badania krwi. Toni jedzie po zaświadczenie z banku i może w końcu podpisze umowę.

Nie wiem czy dobrze pojąłem, ale bank musi wyrazić zgodę na przelew naszej pensji do ich systemu. Ja czegoś nie pojmuję 🙁 Podobno mamy zarabiać kupę szmalu, a Ci mogą nam odmówić przyjęcia naszych “śmierdzących” petrodolarów. Gdyby chodziło o wypłatę z banku, to jeszcze bym pojął, że chcą nam utrudniać sprawę, ale żeby blokować wpłaty?? ten świat mnie zaskakuje. Widać mało jeszcze widziałem w swoim życiu 😀

Drepczemy do banku. W międzyczasie dzwoni wnerwiony Ray. Mieliśmy mu za chwilę oddać auto, a nie spacerować po zmroku. (trochę dziwnie się czuję, gdy “polskie” lato w pełni, a szarówka już się o 17:00 robi)

Zapomniałem wspomnieć, że trafiłem pierwszy raz tutaj na gigantyczny korek na krzyżówce. Policja wyłączyła światła i zaczęła kierować ruchem. Ludzie z lewych pasów chcieli skręcać w prawo. My zapomnieliśmy się ustawić na lewym, więc ze środkowego atakujemy lewe pasy. Ktoś wyprzedzał nas odnogą do skrętu w prawo. Tego się nie da opisać. To trzeba zobaczyć. Tłum wkurzonych kierowców, trąbiących, ale nie przeklinających (przynajmniej na głos 😉

Docieramy do banku. To jest naprawdę niezłe wyzwanie, by tutaj spacerować. O ile drogi są niezłej jakości, to już zabudowania i chodniki (o ile w ogóle jest coś takiego) pozostawiają wiele do życzenia. Siedziba banku przypomina już ten świat, z którego pochodzimy i żyjemy (PL, AU). Grzecznie czekam na Toniego aż skończy załatwiać otwarcie rachunku.

Hahaha, nie załatwił najprostszej rzeczy. A wiecie dlaczego? bo ktoś nie napisał w liście polecającym, że jest rezydentem (albo że proces przyznawania stałego pobytu jest w trakcie załatwiania).

Wracamy do biura. Prosimy o zmianę treści pisma, by jednak udało się nam otworzyć konto w banku.

Fatalnie się stało dla naszych sympatycznych panów z administracji, że do biura zajrzał Omar. By mieć chwilę prywatności zaczęli rozmawiać po arabsku. Omar jednak uznał, by pokazać nam kto tu tak naprawdę rządzi i zaczął op…ć pomocników po angielsku. Sęk w tym, że ja nie do końca jestem przekonany o winie chłopaczków. To są chłopcy na posyłki. Za bardzo są wystraszeni, by cokolwiek samemu zmieniać w urzędowych pismach. Ale jak wcześniej powiedziałem Toniemu na ucho – ktoś musi być winny, ktoś musi być ukarany. Jeśli odkryto błąd, to musi być winny i musi być kara. A czy faktycznie jest to prawdziwy winowajca czy nie, nikogo to nie interesuje. Pokaz się odbył, sztuka jest sztuka. I na tym koniec zabawy. Mam nadzieję, że ja nigdy nie będę tutaj kozłem ofiarnym 🙂